sobota, 1 lipca 2023

Chapter 13

Hejka! Komuś brakowało wyścigów lub akcji Walkera za kierownicą? Może nie wyszła zbyt dobrze, ale nie chciałam niepotrzebnie rozpisywać tego wydarzenia, a od razu przejść do tej ważniejszej sceny. Jak myślicie, kim są ci dwaj mężczyźni? Miłego czytania!


Od razu oblega go tłum ludzi, chcących się przywitać. Przeważa liczba kobiet, które prężą przed nim swoje w połowie odsłonięte tyłki. Liczą pewnie, że zwróci na nie uwagę — w końcu bogatego łosia trzeba gdzieś upolować.

Walker niemal biegnie, byle jak najszybciej znaleźć się przy naszym celu. Ciągnie mnie za sobą, lecz ledwo mogę za nim nadążyć. Rozumiem, iż chce go dorwać, ale Railey dopiero przyjechał, więc mało prawdopodobne, że zaraz się spakuje i odjedzie.

— Railey Hopkins? — Rzuca brunet, gdy udaje mu się przecisnąć przez wianuszek kobiet.

— Zależy, kto pyta. — Rozgląda się wokół, a kiedy jego wzrok napotyka na nas, uśmiecha się arogancko. — No proszę, kogo ja widzę. Macie jaja, że tak po prostu tu przychodzicie, trzeba wam przyznać.

— Może zobaczymy, który z nas ma większe na torze? — Bruce składa propozycję. — Jak wygram, wsadzisz sobie jeden ze swoich wyrobów w tyłek i odpalisz.

— Dowcipny z ciebie szczur. — Zanosi się głośnym rechotem. — A co ja będę z tego miał? Nie jesteś dla mnie żadnym wyzwaniem, więc o wygranej możesz tylko pomarzyć.

— Ciekawe, ostatnim razem to chyba ty musiałeś wąchać kurz, a potem wracać na lawecie? — Przypomina Railey’owi sytuację z jego nieudolnym śledzeniem nas.

— To nie był wyścig ty szujo! — Irytuje się, gdy widzi zaskoczone miny kobiet, które coś między sobą szeptają.

Walker trafia w czuły punkt tą uwagą. Railey musi uchodzić za niepokonanego, skoro tak się przejmuje przytykiem mojego towarzysza. Może też ma zbyt wygórowane mniemanie o sobie.

— Doprawdy? Jak przegrywasz to zawsze się wypierasz i szukasz wymówek? — Dołączam do rozmowy.

Jeżeli nasz cel faktycznie jest impulsywny, a także zadufany w sobie, to sprowokowany uniesie się honorem. Nie powiadomi "Crossa" o tym, że tu jesteśmy, tylko zechce sam odzyskać dowody, jeśli je zaoferuję.

— Gdybym ścigał się z wami na poważnie, jedyne, co byście widzieli to mój tylni zderzak. — Robi się coraz bardziej czerwony na twarzy.

— Poważnie? Dasz radę to udowodnić? — Walker krzyżuje ręce na piersi.

— Jeśli wygrasz, oddam wam wszystkie teczki. — Dodaję.

W oczach Hopkinsa dostrzegam błysk. Mężczyzna dostaje niepowtarzalną szansę, by zyskać nie tylko w oczach szefa, ale również uratować swoją reputację. Wszystkie te wymalowane laleczki mogą rozpowiedzieć o jego porażce albo uznać, iż kłamiemy, gdy zobaczą, jak nas pokonuje w wyścigu. Jego fura jest szybka, więc nie ma powodu, by się wahać.

— Wiesz, co robisz? — Walker chwyta mnie za ramię.

— Zaufaj mi. — Spoglądam mu w oczy. — Taka okazja może już się nie przytrafić. Nie zmarnuj jej.

— Skończyliście już naradę, gołąbeczki? — Wtrąca Railey. — Wchodzę w to. Leven, podaj im plan trasy.

Podchodzi do mnie na oko dwudziestopięcioletnia dziewczyna o długich, kręconych rudych włosach i zielonych oczach. Ma delikatne rysy twarzy, zgrabny nosek oraz drobne usta pomalowane czerwoną szminką. Tylko dzięki wysokim szpilką jest ode mnie wyższa. Przyodziana w czarną spódniczkę ledwo zakrywającą tyłek oraz krótki biały top, odsłaniający jej brzuch. Dzięki temu może się chwalić kolczykiem w pępku oraz tatuażem w kształcie skrzydeł na lędźwiach. Wręcza mi niewielkie urządzenie o metalicznym kolorze.

— Trasę wybrałem osobiście. Kto pierwszy zdoła tu wrócić, ten wygrywa. — Oznajmia Railey. — Niewiele się zmieniło odkąd zabrakło Jonathana, więc nie jesteście bardzo zacofani. Wciąż jeździmy z pilotami. Jakieś pytania czy wszystko jasne?

— Nie mam żadnych pytań. Zaczynajmy już, bo nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, jak wciskasz sobie tę swoją zabawkę. Może kup wazelinę po drodze, żeby lepiej weszła. — Walker najwyraźniej nie potrafi się powstrzymać od złośliwych komentarzy.

— Wszystkie teczki przyniesiesz mi w zębach, gnido. Może wtedy choć na chwilę zamkniesz tę niewyparzoną gębę. — Uśmiecha się szyderczo. — Leven, do wozu, a pozostałe dziewczynki niech odprowadzą naszych gości na linię startu.

Ruszam za wielbicielkami Railey’a, natomiast Walker szybkim krokiem zmierza do samochodu. Całe szczęście, że wciąż ma jeszcze to stare Subaru i zabrał je z powrotem ze sobą do Australii. Nie jeździł nim tylko dlatego, że ekipie "Crossa" jest już znana jego fura, więc woził się dla niepoznaki wozem mniej rzucającym w oczy. Jednak tamten samochód też już jest "spalony", skoro Railey wiedział, za kim ma jechać, dlatego Walker może już wrócić do swojego cacka. Czy to wystarczy? Lamborghini wciąż jest szybsze, więc musi coś wykombinować.

Docieram do białej linii, która znajduje się za magazynem. Gdy Subaru podjeżdża, od razu zajmuję miejsce obok kierowcy.

— Może lepiej poczekaj z resztą tłumu, a ja wybiorę jakąś inną pilotkę? Nie zamierzam się z nim ścigać na poważnie, bo nie mam szans. Muszę rozwalić mu tę brykę. Nie mogę zagwarantować, że nic ci się nie stanie. — Propozycja Bruce’a jest niedorzeczna.

— Wybacz, ale nie mam zamiaru wciągać w tą grę niewinnych ludzi. Kto wie, może Railey ma podobną strategię? Wiem, wygra z nami bez problemu, ale lepiej dmuchać na zimne. Jeśli pojadę z tobą to nie powinien nic odwalić, bo moja śmierć oznacza utratę dowodów. — Wzdycham.

— O ile mnie pamięć nie myli, nienawidzisz wyścigów. — Kwituje.

— Owszem, dlatego doceń moje poświęcenie i nie przypraw mnie szaloną jazdą o atak serca, jak Hemmings, dobra? — Uśmiech wstępuje na moją twarz, gdy powracają wspomnienia ucieczek przed policją, lecz zaraz zastępuje go smutek.

Obok nas zatrzymuje się to przeklęte żółte Lamborghini. Najbardziej szkoda mi dziewczyny, która jedzie razem z Railey’em. Może ona jest jego "zabezpieczeniem" przed nieczystymi zagraniami ze strony Walkera, skoro on przejmuje się losem niewinnych?

— Proszę, uważaj, żeby nie zrobić krzywdy tej dziewczynce. — Szturcham towarzysza.

— To nie będzie takie proste. — Oświadcza.

Przed nami, jak spod ziemi wyrasta szczupła blondynka o długich, smukłych nogach. Rzuca krótkie spojrzenie w kierunku obu samochodów, swoimi szafirowymi oczyma. Ubrana jest w czarne sandały na koturnie, jeansowe spodenki oraz stanik z czarnymi cekinami. W swojej drobnej dłoni trzyma racę, którą odpala. Przechadza się z przedmiotem wokół linii startu, po czym rzuca go na ziemię. Cofa się powoli w stronę tłumu, obserwując spadającą flarę.

Rzucamy okiem na trasę. Wyświetlacz pokazuje, iż nie jest skomplikowana. Przypomina mającą dziesięć mil linię prostą, do której najbardziej oddalonego punktu mamy dotrzeć, a następnie zawrócić. Po dotarciu do linii mety i startu zarazem, wyścig dobiegnie końca.

Czuję, że serce na chwilę mi zamiera, gdy raca znajduje się coraz bliżej ziemi. To znowu się zaczyna, morderczy wyścig, a ja z własnej woli jestem jego częścią. Chyba z wiekiem coraz bardziej mi odbija. Jestem już za stara na takie młodzieżowe zabawy. Tak bardzo pragnę wysiąść z tego samochodu, biec przed siebie, byle jak najdalej. Nie pozwala mi na to świadomość, że jestem to winna Mike’owi oraz fakt, iż flara upada właśnie na ziemię. Koniec z wątpliwościami, wyścig się zaczyna.

Walker energicznie wciska pedał w podłogę, a pęd wbija mnie w fotel. Oba samochody ruszają jednocześnie z piskiem opon. Mijamy rzędy równo zaparkowanych aut wraz z ich rozwrzeszczanymi właścicielami. Opuszczamy teren niszczejącej fabryki. Walker musi zahamować, by pozwolić się wyprzedzić, bo inaczej nie zmieścimy się w bramie. Kierowca Lamborghini może bez trudu nas zgubić, jednak nie robi tego.

Szybko rzucam okiem na trasę. Niknie w oczach, ale jedynym pocieszeniem jest fakt, iż obejmuje ona mało uczęszczaną, poboczną trasę. Strach budzi we mnie jednak najbardziej oddalony punkt tej drogi — strome urwisko, z którego łatwo można spaść.

Nagle dzieje się coś, co łatwo przewidzieć. Jednak biorąc pod uwagę, że ja również jadę z Walkerem, stwierdzam, iż Railey to kompletny wariat. Gwałtowanie zwalnia, zajmuje drugi, przeciwległy pas jezdni, a następnie przyciska Subaru do bandy. Sypie się za nami snop iskier. Odsuwam się od drzwi z krzykiem. Hopkins jest zły, ale to słabe wytłumaczenie dla Matta, jeśli przesadzi i doprowadzi do mojej śmierci.

— Chce nas tylko nastraszyć, przestań się wydzierać. — Na kierowcy Subaru nie robi to wrażenia. — Najwyraźniej bardzo się przejął tym, co mu powiedzieliśmy. Ma zamiar nie tylko wygrać, ale tak nas nastraszyć, że posramy się w gacie, ku uciesze tłumu przy mecie.

— Naprawdę? Ciężko mi w to uwierzyć!

— Dowody są zbyt cenne, by przeszły mu koło nosa. Zapewne chce nas zabić, ale zrobi to dopiero, gdy odbierze nam dokumenty.

Lamborghini odsuwa się od Subaru, by powtórzyć poprzedni manewr. Brunet na szczęście w porę hamuje, przez co wrogi pojazd sam klei się do bandy, a my wjeżdżamy w jego tylni zderzak. Walker wymija przeciwnika, szybko obejmując prowadzenie. Gdy Railey próbuje nas wyprzedzić, Bruce zajeżdża mu drogę. Kilkukrotnie wyczuwam uderzenie w tył pojazdu, kiedy kierowca Lamborghini stara się odzyskać przewagę nad nami.

— Zbliżamy się do skarpy. Zaraz musimy zawrócić. — Informuję towarzysza, gdy spoglądam na urządzenie.

— Wiem, widzę. — Odpowiada krótko.

Niestety, rywalowi udaje się wjechać pod kątem w tylne koło Subaru. Walker traci kontrolę nad pojazdem. Samochód obraca się kilkukrotnie wokół własnej osi, aż zatrzymuje się na skale, od strony pasażera. Silne uderzenie najpierw porywa mnie do przodu, lecz sprawnie działający pas bezpieczeństwa przyciąga moje ciało do fotela. Szarpnięcie sprawia, że odczuwam ból w karku. Oprócz tego, szkło z rozbitej szyby spada na mnie. Drobinki tną skórę na twarzy i udach, jednak największy odłamek tkwi w mojej dłoni. Piekący ból nie pozwala mi utracić świadomości.

— Walker, żyjesz? — Szturcham kierowcę Subaru.

Mężczyzna odrywa twarz od kierownicy z krzywą miną. Dostrzegam, że z jego lewego łuku brwiowego cieknie spora smuga krwi. Poza tym nie widzę żadnych urazów zewnętrznych, ale przez szok, w jakim się znajduję, mogę coś pominąć.

— Szlag by to! — Wściekły brunet uderza pięścią w kierownicę. — Przegraliśmy. — Wzrokiem wędruje do już nawracającego Lamborghini.

Pojazd zmierza w naszym kierunku, jednak zostaje przygnieciony z dużą prędkością do skały. Range Rover ponownie wjeżdża z bocznej drogi w auto Railey’a od strony pasażera. Przyglądam się całemu zajściu, jakby nie do końca wierząc w to, co się dzieje.

— Walker, widzisz to, co ja, czy mam zwidy? — Wolę się upewnić.

— W takim razie muszą to być zbiorowe halucynacje. — Odpowiada, nie spuszczając wzroku z widowiska.

Wrogi samochód opuszcza dwóch zakapturzonych mężczyzn ubranych w czarne dresy. Zbliżają się do rozbitego Lamborghini, a następnie wyciągają z niego rannego kierowcę, pojękującego żałośnie z bólu. Z jego nosa cieknie krew, prawą rękę ma nienaturalnie wykręconą, zapewne jest złamana. Tylko tyle dostrzegam ze sporej odległości, jaka nas dzieli. Jeden z napastników ciągnie za sobą Railey’a, natomiast drugi oddaje strzał z krótkiego pistoletu w stronę pojazdu. Zapewne dobija tym pilotkę Hopkinsa, po czym idzie w ślad za wspólnikiem.

— Boże… — Zdrową dłonią zakrywam usta, a do oczu napływają mi łzy. — Zabili ją… Co to za potwory. — Łkam, odrywając dłoń od twarzy.

— Dowiem się tego. — Walker otwiera drzwi od swojego samochodu.

— Zwariowałeś?! Zginiesz, jeśli cię zobaczą! — Protestuję.

— Poradzę sobie. — Zaczyna wysiadać, ale chwytam go za rękę.

— Nie pójdziesz tam sam, nie pozwolę ci, rozumiesz? — Przyciągam go do siebie.

— Nie mam czasu na takie gierki. — Wyszarpuje się i pospiesznie opuszcza pojazd.

Odpinam pas, po czym gramolę się na siedzenie kierowcy, by móc wyjść z samochodu. Drzwi od strony pasażera blokuje blok skalny. Kiedy udaje mi się wydostać na zewnątrz, biegnę za Walkerem. Podtrzymuję ranną dłoń drugą ręką, żeby utrzymać stabilną pozycję i sprawić sobie mniej bólu.

— Idę z tobą. — Oświadczam, gdy go doganiam.

— Oszalałaś? To niebezpieczne… — Irytuje się.

— I kto tu jest szalony? Sam pchasz się do tych bandziorów.

Brunet wzdycha przeciągle z rezygnacji. Dobiegamy do rozbitego Lamborghini. Rzucam krótkie spojrzenie dziewczynie z dziurą w głowie. Nie rusza się, naprawdę jest martwa. Przełykam głośno ślinę, a kilka łez skapuje mi po policzkach. Odrywam wzrok od ciała, skradając się za Walkerem. Zbliżamy się pomału do celu. Przykucamy przy jednej ze skał, znajdujących się za napastnikami.

Stoją nad urwiskiem. Jeden przygląda się całemu zajściu, natomiast drugi trzyma Railey’a jedną ręką za nogę. Mężczyzna wisi nad przepaścią głową w dół, miotając się i wrzeszcząc.

— Uważaj, to moja słabsza ręka. Chyba nie chcesz rozbić się o skały? — Dociera do mnie głos oponenta. Zdaje się dziwnie znajomy, gdzieś już go słyszałam.

— Wal się, popaprańcu! — Warczy Hopkins.

Facet trzymający Railey’a, opuszcza go szybko, po czym ponownie podciąga do góry. Sprawia to wrażenie upuszczania, co wywołuje wrzask z gardła ofiary.

— Czego chcesz? Pieniędzy? — Czarnowłosy daje za wygraną.

— Od ciebie? — Podciąga nieco kaptur wolną dłonią, by pokazać mu swoją twarz. Railey sprawia wrażenie przerażonego. — Tylko zemsty.

Po tych słowach wypuszcza mężczyznę. Okropny ryk przecina powietrze, aż staje się coraz cichszy. Napastnicy obserwują przez chwilę swoje dzieło, jakby chcąc zyskać pewność, że ich ofiara nie żyje. Napawają się okropnym czynem w kompletnej ciszy.

— Proszę, uciekajmy stąd. — Szepczę.

Zabili tak po prostu. Jakim trzeba być potworem, żeby zrobić coś tak strasznego, zachowując stoicki spokój? Rozumiem, że mają ze sobą na pieńku, ale morderstwo? Tak, teraz zgrywam porządną, a przecież planowaliśmy z Walkerem pozbyć się Hopkinsa… Czym im zawinił, iż postanowili go zabić? Czyżby czymś równie podłym, co nam? Raczej dla błahostki by tak nie ryzykowali, w końcu to pachołek "Crossa". Dlaczego chcą mu się narażać?

— Wydaje się, że mają coś do Railey’a, a może i samego Bailey’a. Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem, więc istnieje szansa na dogadanie się. — Podaję propozycję, która zaskakuje mnie samą.

— Chyba za mocno uderzyłaś się w głowę. Właśnie zabili dwoje ludzi! — Towarzysz kręci przecząco głową. — Twoja pierwsza propozycja ma sens. Spadajmy stąd, póki nie patrzą w tę stronę. Wycofajmy się powoli.

Fakt, zamordowali niewinną dziewczynę. Wyświadczyli nam przysługę, pozbywając się Railey’a, ale nie dbają o życie pośredników. Z nami mogą postąpić podobnie, niezależnie czy jesteśmy świadkami, czy zostalibyśmy wspólnikami.

— Tak, zdecydowanie nie doszłam do siebie. — Zaczynam pomału się wycofywać.

Na moje nieszczęście, kopię przypadkiem kamień, który uderza o większą skałę za nami, robiąc przy tym hałas. Przykuwa to uwagę napastników, którzy od razu zaczynają kierować się w naszą stronę. Może to szansa na rozmowę? Zmieniam zdanie, gdy dostrzegam, jak wyciągają, a następnie odbezpieczają broń. "Mamy przerąbane" to za mało powiedziane.



2 komentarze:

  1. Railey jest albo głupi, albo... głupi. Chyba nie myślał na poważnie, że tak po prostu ktoś do niego przyjdzie i zaproponuje ot tak ważne dowody jako wygrana za wyścig. Naprawdę nie węszył w tym żadnego podstępu?
    Sam wyścig był bardzo niebezpieczny. To cud, że Marisie i Parkerowi udało się wyjść z tego cało, choć tak jak mówił Parker, Railey zapewne chciał ich tylko przestraszyć. Wiedział, że dowody są cenne, a śmierć Marisy spowodowałaby, że najprawdopodobniej tych dowodów nie dostaną.
    Strasznie mnie ciekawi kim są mężczyźni, którzy zabili Raileya. Musiał im nieźle podpaść albo było to swego rodzaju ostrzeżenie dla Crossa, bo może to właśnie z nim mają na pieńku? W każdym razie są niebezpieczni. Bardzo niebezpieczni.

    Maggie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zszokowała go ich oferta, ale nie zamierzał brać jej na poważnie. Wolał oboje trochę "uszkodzić" i dowody wziąć sobie sam.
      Marisa jechała z Walkerem, nie Parkerem.* Hmm, o to właśnie chodziło, Turner musiała przeżyć, a jej towarzysz niekoniecznie.
      A kto nie ma z Mattem na pieńku? xD
      Dziękuję za opinię!
      Pozdrawiam cieplutko,
      Lex May

      Usuń