Witajcie! Został już jedynie epilog i można śmiało stwierdzić, że historia dobiegła końca. Naprawdę miałam moment zwątpienia, iż uda się ją ukończyć, jednak udało się. Opowiadanie pewnie zawiera masę błędów, więc proszę o ich wskazanie, żebym mogła je poprawić i uczynić jeszcze lepszym, przyjemniejszym dla oka. Co sądzicie o tych wydarzeniach? Spodziewaliście się takiego rozwiązania? Miłego czytania!
Luke Pov
Poszukiwania w Euri Creek okazują się bezowocne.
Turner nie pojawia się na cmentarzu, ani nie dostrzegam jej w żadnej części
tegoż miasta. We dwóch objeżdżamy z Walkerem również Woodstown, ale bez
rezultatu. Próby dodzwonienia się do niej czy Clifforda spełzają na niczym,
żadne z nich nie podnosi słuchawki. Nie kontaktują się także z Aileen, która
jako jedyna odbiera od nas połączenia. Postanawiamy do niej pojechać, gdyż
uparta, jak osioł dziewczyna nie zamierza siedzieć bezczynnie w szpitalu.
Parkujemy samochody jak najbliżej wejścia. Ruszamy
pośpiesznie w kierunku drzwi. Chcemy szybko znaleźć się w środku i
przekonać Aileen, żeby jednak leżała spokojnie. Wypisywanie się na własne żądanie
nie jest dobrym pomysłem. Sam pan Arnold nie jest zachwycony jej decyzją i
odradza pochopnego postępowania.
Kiedy drzwi rozsuwają się, a ja mam zamiar je
przekroczyć, wpada na mnie jakaś drobna, rudowłosa dziewczyna. Ubrana jest w
błękitną kurtkę, spodnie z zielonego jeansu oraz znoszone trampki. Szepcze
przeprosimy pod nosem, po czym próbuje odejść. Łapię ją jednak za rękę i
przyciągam do siebie. Przygląda mi się piwnymi, zaskoczonymi oczyma.
— To ty… — Najwyraźniej mnie rozpoznaje. — Gdzie
Marisa? Chciałam do niej zadzwonić, ale zgubiłam gdzieś telefon…
— Nie ma jej z tobą? Myśleliśmy, że poszła do
ciebie! — Nie mogę uwierzyć w to, co się dzieje.
— Niby czemu? Przecież nic się nie stało, stan
naszego kolegi jest stabilny. Chciałam jej o tym powiedzieć, jednak nie mogę
znaleźć komórki… Myślałam, że zapodziałam ją gdzieś w szpitalu z tych nerwów,
ale nie znalazłam… Chociaż… Nie używałam jej od wyjścia z kamienicy, tam zderzył
się ze mną jakiś facet, jednak to niemożliwe, żeby mi go ukradł… — W skupieniu
stara się przypomnieć wczorajsze wydarzenia. — Nieważne, co z Marisą, Jordanem
i jego dziewczyną?! Trzeba ich znaleźć!
— Wiesz, dokąd mogła pójść? — Walker włącza się do
rozmowy.
— Nie mam pojęcia! Miała z wami szukać naszego
przyjaciela… Może próbuje to zrobić na własną rękę? Skoro jesteś jej niańką
powinieneś lepiej wiedzieć! To ty spędzałeś z nią ostatnie tygodnie. Nie stój
tak, trzeba jej pomóc! — Widać, że ma coś wspólnego z Marisą, taka sama z niej
panikara.
— Co się dzieje? — Dołącza do nas Aileen z
zabandażowaną głową, w towarzystwie znajomego chirurga.
— Mnożą się pytania, a nie mamy żadnych odpowiedzi.
— Oznajmia Bruce.
— Wracaj na salę, poradzimy sobie. — Wydaję jej
polecenie. — Zostań tu przynajmniej jeszcze jeden dzień, jak zaleca pan Arnold.
— Chcę pomóc! — Reakcja brunetki jest do
przewidzenia.
— W tym stanie będziesz nam tylko przeszkadzać. Szybciej
i sprawniej pójdzie nam znalezienie Turner, jeśli z tyłu głowy nie pojawi się
myśl czy twój stan się nie pogarsza. Tylko tutaj mogą udzielić ci opieki w
razie czego. — Pozostaję nieugięty. — Jesteśmy w kontakcie.
— Uciekła, bo nie potrafiłam jej upilnować. To ja
powinnam jej szukać…
— To nie twoja wina, tylko moja. Nie powinienem cię
z nią zostawiać. Przeliczyłem się myśląc, że wciąż nam ufa i nie zrobi ci
krzywdy. Gdybym zgodził się jej pomóc, pewnie nie doszłoby do tego, ale czasu
nie cofniemy. — Kładę rękę na jej drobnym ramieniu. — Popełniamy błędy, bo
jesteśmy tylko ludźmi, grunt to je naprawiać i to zamierzam zrobić.
— Tylko wróćcie w jednym kawałku…
Tego niestety nie mogę jej obiecać, tylko odwracam
się na pięcie, kierując w stronę parkingu. Naprawę swojej decyzji zacznę od
teraz, zabierając z nami tę rudowłosą koleżankę Marisy. Po części może posłużyć
jako wabik na nią, po części to spełnienie prośby Turner o zajęcie się jej
znajomą…
***
Po dotarciu na miejsce, kierujemy się w stronę
wejścia. Ku naszemu zaskoczeniu, zamek jest zniszczony, a drzwi uchylone. Wyciągamy
z Walkerem gnaty, na co rudowłosa dziewczyna odsuwa się od nas z przerażeniem,
jakby chcąc uciec.
— Sprawdzam dół, ty górę. — Zwracam się do
przyjaciela. — Lepiej tu zaczekaj. — Te słowa kieruję do znajomej Turner.
Bez zbędnego ociągania, wchodzimy do wnętrza budynku
najciszej, jak to możliwe. Krok za krokiem przemierzamy kolejne pomieszczenia,
w poszukiwaniu jakiegokolwiek wroga. Poziom adrenaliny skacze za każdym razem,
gdy otwieram następne z kolei drzwi. Salon jest pusty, pokój za nim też. Nawet brunet
nie znajduje niczego na piętrze. Nie ma co stąd ukraść, w końcu wszystko
zabraliśmy do Upper Myall. Po upewnieniu się, że jesteśmy bezpieczni, dajemy
znak dziewczynie, iż może wejść.
Rozgląda się niepewnie po pomieszczeniu. Oplata się
dłońmi, spogląda na nas ze strachem wymalowanym na twarzy. Nie ufa nam, boi się
nas, ale chce odnaleźć Marisę. Jest przez to naiwna, bo możemy zrobić w tej
chwili wszystko, jednak w niczym nie przypominamy zwierząt, takich jak Jonathan
i jego ludzie… Odwracam wzrok od rudowłosej, kierując go w stronę stolika…
— A to co… — Podchodzę do mebla, zauważając na nim
niewielką, białą kopertę.
Otwieram ją, żeby sprawdzić zawartość, nie wiedząc,
czego mogę się spodziewać. Wysypuję wszystko, co znajduje się w środku.
Wypadają z niej trzy przedmioty — srebrny łańcuszek z ozdobą w kształcie
niebieskiej kropli, skrawek mapy oraz… zdjęcie z przyczepionym, niewielkim
kosmykiem rudych włosów. Przyglądam się uważniej fotografii. Leży na niej Mike
z widocznym śladem po postrzale w sam środek czaszki. Odcięty kosmyk należy do
niego… Na odwrocie widnieje natomiast napis "chyba
mam coś twojego". Ogarnia mnie wściekłość, jeśli się nie opanuję to na
demolce salonu nie poprzestanę.
— Szlag! — Rzucam zdjęcie na stolik. — Mikey nie
żyje, dodatkowo mają Turner…
— Kto?! Trzeba ją natychmiast ratować, wezwać
policję! — Nasza towarzyszka od razu wpada w panikę.
— Nawet nie wiemy, gdzie szukać. — Bruce studzi jej
zapał.
Podnoszę ze stolika skrawek papieru, dołączony do
pozostałej reszty. Nie wskazuje on tym razem jednego miasta, a większy obszar.
Próba podgrzania go również spełza na niczym, nie zawiera żadnych współrzędnych
zapisanych atramentem sympatycznym. Odwracam karteczkę, by zobaczyć, jaką
wskazówkę dostajemy tym razem. "Tam,
gdzie wszystko się zaczęło…".
— Mogą być w tym obszarze. — Pokazuję fragment z
mapą. — Zbyt duży, by go tak po prostu przeszukać. — Przymykam oczy, próbując
pomyśleć nad tą zagadką od samego początku. — Na sam start Turner znalazła
skrawek i ten naszyjnik. — Wskazuję palcem niewielki przedmiot. — Zaprowadziło
nas to do Sackville, gdzie czekała kolejna wskazówka i płyta ulubionego
zespołu jej ojca. W Euri Creek odnaleźliśmy następny fragment układanki i dwie
obrączki… Nie pojechaliśmy jednak w ostatnie miejsce…
— W takiej sytuacji wystarczyłaby sama mapa,
ewentualnie mała podpowiedź, ale te przedmioty… — Walker pociera brodę
intensywnie się zastanawiając.
— I były, na odwrocie kartek… Nie możemy marnować
czasu, żeby udać się do Sutherland Shire, ostatniego wyznaczonego miejsca. Musimy
opierać się na tym, co mamy… Te rzeczy nie są przypadkowe, tylko związane
bezpośrednio z Turner. Nie dołożono ich przypadkowo. — Opuszczam dom, żeby
przynieść ze schowka Chevroleta wszystko, co zgromadziliśmy do tej pory i
wracam do zniecierpliwionej dwójki.
Rozkładam przed nimi wszystkie "zdobycze", które
grupuję według kolejności znalezienia. Przedmioty znalezione w trzech różnych
miejscach, na pierwszy rzut oka mało znaczące, ale mogą doprowadzić nas do
rozwiązania zagadki.
— Pierwszy fragment wskazujący Sackville z napisem na odwrocie "to było ostrzeżenie" oraz naszyjnikiem, Turner znalazła w
sierocińcu, po tym całym wybuchu. — Krótko zaczynam omawiać sprawę. — W
kolejnym mieście napotkaliśmy na "niespodziankę", kolejny skrawek
prowadzący do Euri Creek, a także płytę z ulubionym zespołem ojca Marisy. Na
odwrocie widnieje "to co ukryte jest
najbardziej widoczne". Dodatkowo słowa jednej piosenki, które są na
opakowaniu ktoś zaznaczył, tworząc "Wyznaj
winy swe. Tylko prawda uratuje duszę twą". — Odczytuję przesłanie z
opakowania. — Ostatni znaleziony kawałek prowadzi do Sutherland Shire, a na
odwrocie wypisano "to klucz do koszmaru,
odważysz się go użyć?". Dołączono do niego obrączki ślubne jej rodziców.
Wszystkie współrzędne wypisano atramentem sympatycznym, żeby nikt inny nie mógł
zostać wplątany w tę popapraną sprawę…
— I teraz ktoś zwraca nam naszyjnik, dołącza
zdjęcie i własność Mike’a oraz kolejny skrawek mapy. — Przygląda się uważniej
przedmiotom. — Nie bez powodu…
— Nie ma tam żadnych ukrytych informacji, niczego.
Jedynie większy obszar obejmujący wszystkie dotychczas zwiedzone miasta i ten
cholerny napis. — Kręcę głową zrezygnowany.
Rudowłosa dziewczyna opada na kanapę. Do jej oczu
zaczynają napływać łzy, patrzy się tępo na stolik i wszystkie przedmioty na nim
leżące. Milczy przez cały czas. Jest koleżanką Turner, jednak wątpię, że ma aż
tak szeroką wiedzę na temat jej przeszłości, żeby nam jakoś pomóc w rozwiązaniu
tej zagadki. Jesteśmy zdani na siebie.
— Dlaczego akurat te rzeczy? Naszyjnik, płyta i
obrączki? One coś oznaczają? — Brunet nie zamierza się łatwo poddać.
— Jej rodzice nie żyją, a te pierdółki były ponoć
dla nich najcenniejsze. Matka Marisy nie rozstawała się z medalionem, ojciec notorycznie
słuchał tej płyty, a obrączki to symbol trwałości zawartego małżeństwa. — Zbyt
mało informacji, wciąż czegoś nie dostrzegamy.
— Nawet specjalnie wygrawerowane. — Bliżej
przygląda się niewielkiemu przedmiotowi, obracając go w dłoniach, lecz za
moment pierścień zostaje upuszczony na ostatni skrawek papieru, znajdujący się
na blacie. — Luke, spójrz z mojej perspektywy. Czy to nie dziwne, że wszystkie
miasta, w których byliście, czyli Woodstown, Sackville, Euri Creek oraz to całe
nieodkryte Sutherland Shire otaczają Sydney niczym obręcz?
Podchodzę, żeby przekonać się, o czym mówi
przyjaciel. Faktycznie, upuszczony przedmiot obejmuje wszystkie wyznaczone
przez fragmenty map miejscowości, które tworzą pierścień wokół jednego miasta w
ich centrum.
— "Tam, gdzie
wszystko się zaczęło…" — Mruczę pod nosem. — Również się zakończy.
Rodzice Turner zginęli w Sydney, gdzie mieszkali. W
wieczku naszyjnika można zobaczyć, jacy byli szczęśliwi. Obrączki również
świadczyły o spokojnym, udanym związku. Fragment piosenki nawołujący do
wyznania swoich grzechów…
— Wszystkie drogi prowadzą do Sydney, miasta
początku. — Przesuwam palcem po linii z każdej miejscowości, wiodących do tego
jednego punktu, w którym się zbiegają i łączą. — Wiem, gdzie jest Turner.
— Świetnie, nie ma na co czekać. Tylko co z nią
zrobimy? — Wskazuje na milczącą dziewczynę okupującą kanapę.
— My? Jadę sam, a ty zabierz ją i Aileen.
Uciekajcie, najlepiej opuśćcie ten kraj.
— Żartujesz? Zabili Mike’a! Sam sobie nie
poradzisz, bez Jonathana do reszty stracili rozum!
— To ktoś zupełnie inny. Nie mogę już dłużej
ryzykować waszego życia. Przegraliśmy tę rozgrywkę. Zostaje jedynie się poddać,
choć nie okażą łaski… Obiecaliśmy Calumowi, że ochronimy jego siostrę, więc to
jest w tej chwili najważniejsze. Przez to, że odmówiłem pomocy tej rudej,
skazałem nas na porażkę. W ten sposób naprawię swój błąd. — Rzucam jej krótkie
spojrzenie.
— Mamy tak po prostu zrezygnować, uciec, jak jakieś
szczury, nawet nie wiedząc, przed kim? Zostawić cię na pastwę losu?! —
Nie dowierza.
— Dokładnie. Oni są bezwzględni, specjalizują się w
psychicznym wyniszczaniu. Najbardziej uwielbiają odbierać bliskich swoich ofiar…
Chodzi im o mnie, dlatego nie mogę ryzykować, że stracę kogoś jeszcze. To moja
ostatnia prośba, uciekajcie… Z nimi nie mamy szans wygrać… — Klepię go po
ramieniu. — Dzięki za wszystko, stary.
— To pieprzone pożegnanie… Tak po prostu się
poddajesz?
— Nie możesz, musisz uratować Marisę! — Nagle
rudowłosa jakby budzi się z otępienia.
— Spróbuję, ale nie zrobię tego wiedząc, że możecie
zginąć. Kupię wam trochę czasu, ale musicie wyjechać natychmiast. — Staram się
zabrzmieć przekonująco.
Następne słowa już nie padają, po prostu wsiadamy
do naszych samochodów, by udać się każdy w inne miejsce. Przez jakiś czas
jedziemy w tę samą stronę, jednak po kilku minutach Subaru odłącza się,
odbijając w stronę szpitala. Walker nie wie, do którego miejsca w Sydney
dokładnie zmierzam, żeby nie próbowali potem mnie szukać. Spoglądam, co chwilę w
lusterka, aby upewnić się, że nie jedzie za mną. Na całe szczęście nie
dostrzegam jego pojazdu.
Pogrążam się w rozmyślaniach. Jestem najgorszym, co
kiedykolwiek spotkało moich przyjaciół, powodem ich upadku, aż w końcu śmierci.
Mieli tyle planów, marzeń, a ja zepsułem wszystko, bo nie potrafiłem jako
dzieciak zerwać z nimi kontaktu. Pomimo ukrywania się przed odpowiednimi organami,
żeby nie trafić do bidula, wciąż udawało mi się z nimi spotykać. Za każdym
razem widzieli, jak zmieniałem się na gorsze, przez co postanowili mi pomóc.
Poświęcili wszystko byle uratować przed zatraceniem kogoś, kto był dla nich, jak
brat. Chciałem im się jakoś odwdzięczyć, pomyślałem, że najlepsze będą rzeczy
materialne. Dawały chwilową uciechę, jednak pomału stawali się podobni do mnie.
Zbyt wkręciło ich niebezpieczne życie, choć powstrzymywali moją osóbkę przed wybuchami
agresji, bo pozabijałbym każdego, kto nawet krzywo na nas spojrzał. Tyle mi
oddali, a ja jedynie, co mogłem im zaoferować to nieszczęście.
~~*~~
— Stary,
poważnie?! — Calum nie potrafi ukryć radości na widok swojego urodzinowego
prezentu, Porsche Panamera I. — Jesteś najlepszy!
— Wypróbuj
go. — Rzucam w jego stronę kluczyki.
— Wsiadaj,
jedziemy rwać panienki! — Pospiesznie zajmuje miejsce za kierownicą.
Usadawiam się
obok niego, po czym wyruszamy w miasto. Brunet nie ogranicza się żadnymi
przepisami ruchu drogowego. Przyśpiesza coraz bardziej, wymijając kolejne
pojazdy, aż dociera do skrzyżowania z sygnalizacją świetlną. Jego piwne oczy
kierują się w stronę stojącego obok, pomarańczowego kabrioletu, Hondy S2000 z
niewielkim spoilerem. Odsuwa szyby, żeby dogadać się z kierowcą sąsiedniego
pojazdu, który przyjmuje jego wyzwanie. Startują w momencie, gdy zapala się
zielone. Prosta, równa droga. Mają przejechać do następnych świateł, może z milę.
Mój przyjaciel bez problemu pokonuje rywala, nawet zbytnio się nie starając. Jego
pierwszy i od razu wygrany wyścig.
— To dopiero
początek zabawy! Zobaczysz, kiedyś będę królem tych szos! — Szczęka mu opada na
widok długonogiej blondynki, przechadzającej się niedaleko pobliskiej
restauracji. — Trzeba trochę zaszpanować.
— Zawracaj,
bo ci zwieje! — Wybucham śmiechem.
~~*~~
~~*~~
— Złamiesz te
zabezpieczenia? — Trochę wątpię w umiejętności Ashtona.
— Do kogo ta
mowa? — Chłopak czuje się urażony.
Próbuje
wydobyć dla nas pewne istotne informacje na temat zabójców Caluma. Jest dobry w
zdobywaniu jakichkolwiek tropów, ma dostęp do wielu baz danych. Potrafi
włamywać się na wiele policyjnych serwerów niezauważony, choć na tym
poprzestaje. Uważa, że Pentagon czy inne poważniejsze instytucje posiadają zbyt
dobrych informatyków, więc mogą nas namierzyć, jednak pewnego dnia uda mu się
złamać ich zabezpieczenia i nie zostać złapanym.
Obserwuję w
milczeniu jego poczynania. Chłopak jest skupiony na swojej robocie, nie odrywa
wzroku od ekranu, na którym pojawia się masa liczb, nawet na chwilę. Wystukuje
jakieś komendy w niezwykle szybkim tempie.
— Gotowe. —
Wskazuje na ekran, gdzie pojawia się nieznaczna ilość informacji. — Nie
posiadają więcej, skurczybyki są niezwykle ostrożne. Resztę musisz uzupełnić
sam, w oparciu o swoje doświadczenia z nimi związane.
— Dzięki,
dobrze się spisałeś.
— To jeszcze
nic. Kiedyś będę najlepszym hackerem rozpoznawanym na całym świecie… Kto wie,
może zostanę nawet zatrudniony dla rządu?
— Na pewno ci
się uda. — Mówię szczerze.
~~*~~
~~*~~
— Myślałeś
kiedyś o tym, jak potoczyłoby się twoje życie, gdybyś nie stracił rodziców? —
Mike zadaje niewygodne pytanie.
— Z początku
tak, ale teraz wiem, że to nie ma sensu, bo nie cofnę czasu. — Wzruszam
ramionami. — Bezustannie jednak obwiniam się o ich śmierć… A ty?
— Czasem o
nich myślę. W końcu nie chcieli, żebym poszedł za tobą, tylko został lekarzem. Jednak
to nie moja bajka, nigdy się w tym nie czułem. Nie chcę spełniać ich aspiracji.
— Dolewa sobie whiskey, którym raczymy się na tarasie. — Pewnie nigdy bym ich
nie posłuchał i poszedł własną drogą.
— W takim
razie kim chcesz zostać?
— Szczerze? Z
chęcią założę własną firmę, żeby nikt nie mówił mi, co mam robić. Do bólu
nudną, z masą papierkowej roboty. — Wyznaje.
— Aż tak masz
dość moich poleceń? — Uśmiecham się szyderczo.
— Może… —
Zaczyna się śmiać. — Tobie też wynajdę zajęcie. Będziesz gwiazdą rocka, w końcu
musisz zbierać jakieś profity z tego swojego rzępolenia.
— Spadaj…
~~*~~
Brakuje mi ich. Zapomnieli o swoich planach,
pogrążając się w moim niebezpiecznym świecie. Byli prawdziwymi przyjaciółmi,
którzy podążyliby za mną w ogień. Przekazali życia w moje ręce, a ja zawiodłem. Doprowadziłem ich jedynie do grobu, zamiast do spełnienia marzeń.
Potwór niszczący wszystko, czego dotknie… To zdecydowanie najlepsze określenie
mojej osoby.
Cała droga do Sydney zlatuje mi w mgnieniu oka,
dzięki przemyśleniom, które zajmują masę czasu. Ledwo się spostrzegam, aż
podążam automatycznie do celu. Zatrzymuję pojazd przy dwóch identycznych,
czarnych Range Roverach. Rzucam krótkie spojrzenie budowli będącej już tylko
ruderą po pożarze. Dachówki praktycznie już nie ma, spora część osmolonego domu
jest praktycznie odsłonięta. Przy wejściu siedzi dwóch ubranych zupełnie na
czarno mężczyzn, czekających aż wysiądę z pojazdu i do nich podejdę. Nie
zawiodą się, w końcu jestem tu w konkretnym celu. Broń muszę im oddać już na
wejściu.
***
Marisa Pov
— Turner, wstawaj. — Do mych uszu dociera znajomy
głos.
Czuję, że ktoś potrząsa moim ciałem. Z trudem
uchylam powieki, żeby poszukać źródła irytującego hałasu. Znajduje się ono tuż
przed moją twarzą. Blondyn przygląda mi się z uwagą, przygryzając dolną wargę.
— Luke, gdzie my jesteśmy? Co się dzieje? Co z
Catią?! — Podnoszę się, przypłacając to bólem głowy oraz mroczkami przed
oczami.
— Może ja wyjaśnię. — Kieruję wzrok w stronę
dźwięku.
Dostrzegam opierającą się o resztkę framugi, zgrabną
blondynkę o szmaragdowozielonych oczach. Ubrana jest w elegancką, czarną,
rozkloszowaną i zarazem prostą sukienkę, rękawiczki w tym samym odcieniu oraz
czarne sandały na obcasie. Posiada tylko jedną ozdobę, złoty naszyjnik z inicjałami "L&M".
— Lauren? — Nie mogę uwierzyć w to, że moja
przyjaciółka jest tu z nami. — Ciebie też złapali?!
— Lauren, czy może raczej Candice. W końcu tak masz
na drugie, prawda? — Hemmings nie kryje swojego obrzydzenia dziewczyną.
— To wy się znacie?! — Na przemian spoglądam to na
Luke’a, to na Lauren.
— Sprytnie, wkupić się w łaski jej kolegów, żeby
osiągnąć swój cel. — Blondyn ignoruje moje pytanie.
— Zaraz, to ty jesteś tą dziewczyną Jordana?!
Odpowiedz! — Krzyczę.
— Brawo, odkryłaś Amerykę. — Obsypuje mnie owacjami
na stojąco.
— Gdzie gospodarz? — Towarzysz zadaje kolejne
pytanie.
— Czeka na was w salonie. — Lauren rusza przed
siebie, oczekując, że pójdziemy za nią.
Rozglądam się po pomieszczeniu. Wygląda dziwnie
znajomo. Pozostałości po niewielkim łóżku, meblach czy półce zabawek, z których
niektóre przetrwały strawienie przez ogień. Ściany są od dawna osmolone, więc
ciężko rozpoznać, kolor, ale to… mój pokój. Rzucam się biegiem za blondynką,
która jest już na ostatnim stopniu schodów. Kierujemy się za nią wprost na
pozostałości, które niegdyś były salonem. Wszystkie ramki leżą stłuczone na
podłodze, zdjęć w nich nie ma, spaliły się lata temu. Na resztce stoliczka
kawowego stoją rozłożone szachy. Spalona do połowy kanapa stoi pusta w rogu,
natomiast jedyny we w miarę dobrym stanie mebel jest zajęty.
Dziewczyna przysiada na brzegu fotela, który
okupuje mężczyzna przyodziany w elegancki, szary garnitur oraz rękawiczki. Jego
blond loki są ułożone, żaden kosmyk nie ma prawa okalać jego okrągłej, gładko
ogolonej twarzy. Szmaragdowozielonymi oczami, tak podobnymi do Lauren,
przewierca nas na wylot.
— Kopę lat, chłopcze. — Zwraca się do Luke’a.
— "Cross"… — Nie wydaje się zaskoczony jego widokiem.
— Zawiodłeś mnie. Pokładałem w tobie wielkie
nadzieje, byłeś dla mnie, jak syn, ale dopuściłeś się zdrady. Popełniłeś błąd, a
dobrze wiesz, że ich nie wybaczam. — Przesuwa pionek na szachownicy.
— W takim razie po co ta cała zabawa? Jakaś chora
zagadka, wskazówki i Turner. O co w tym wszystkim chodzi? Nie odpuściłeś tej
sprawy…
— Oczywiście, że nie. Poczekałem tylko, aż przestanie być medialna, sprawdzę wszystkie skrytki Patricka i wprowadzę siostrę do interesu. — Spogląda na Lauren.
— Zajęło to dłużej niż myślałem. Poza tym rozgrywka wydawała mi się ciekawszym
rozwiązaniem. — Słowa mężczyzny mnie zaskakują.
— Siostrę?! To jest Matthew?! — Kręcę z
niedowierzaniem głową.
— Nie wiedziałaś? Ponoć blondyna jest twoją koleżanką. —
Hemmings prycha.
— Nigdy nie widziałam go na oczy, zawsze był zajęty
pracą! — Wciąż nie mogę w to uwierzyć. — Czego wy ode mnie chcecie?!
— Dokończyć to, co zaczęliśmy osiem lat temu. No
powiedz jej, Luke. Wyznaj winy swe. —
Wydaje polecenie blondynowi.
— Luke, o czym on mówi?! Spójrz na mnie, do
cholery! — Staję naprzeciwko chłopaka.
— Kiedyś mnie spytałaś czy kiedykolwiek żałowałem,
że kogoś zabiłem. Tak, właśnie tego pierwszego morderstwa, od którego wszystko
się zaczęło. Pozbawiłem życia wielu ludzi, ale twarze Turnerów widzę po dziś
dzień w koszmarach. — Wyznaje z grobową miną. — Jak napadłaś na mnie z nożem,
to chciałem wiedzieć, jak żyjesz. I zdobyć twoje zaufanie, żebyś powiedziała mi, gdzie są schowane dowody obciążające "Crossa". Patric Turner je zbierał... Na początku nie wiedziałem, co planuje Matt… Łudziłem się, że zostawi cię w spokoju, bo dokumenty nie będą dla niego aż tak ważne po latach. Jednak się myliłem. Wciąż trzęsie portkami na myśl, iż jego ciemne interesy wyjdą na jaw dzięki tym świstkom. Pozostali z ekipy w ogóle o niczym nie wiedzieli… Wiń za wszystko tylko mnie.
Właśnie ta jedna odpowiedź rujnuje mój poskładany
na nowo świat. Wszystko przestaje mieć znaczenie. W tym właśnie momencie
odechciewa mi się żyć. Przebywałam tyle czasu pod jednym dachem z mordercą.
Miałam go na wyciągnięcie ręki, mogłam to zakończyć… Żałuję, że mu zaufałam
oraz tego, iż go poznałam…
— To nie ja miałam wyznać grzechy, tylko ty… — Po
moich policzkach zaczynają spływać łzy.
— Tak, wtedy zacząłem zyskiwać pewność, choć
przez cały czas nie chciałem przyjąć tego do wiadomości. Liczyłem, że odpuścił
sobie zajęcie się tobą, a nie odłożył tego po prostu w czasie…
— I pomyślałeś, że jak się mną zajmiesz, kupisz
jakieś najróżniejsze rzeczy, to odpokutujesz swoje winy? Do tego zaufam ci na tyle, żeby powiedzieć ci o tych zakichanych dowodach? Oczywiście, nic mi nie
powiedziałeś… — Złość narasta we mnie z każdą kolejną chwilą.
— Nie, ale od czegoś trzeba zacząć… Nie
powiedziałem, bo utrudniłoby nam to kontakt na początku, a chciałem się
dowiedzieć, czemu Jonathan cię ściga… I z czasem poznać o wiele więcej...
— Tylko tym dla ciebie byłam, źródłem informacji,
zabawką. Dobrze się bawiłeś, widząc moje nieszczęście i próby rozwiązania
zagadki? Dlatego chciałeś odsunąć mnie od tej sprawy, bo odkryłabym, że to ty
wszystko mi odebrałeś!
Nie wytrzymuję, wymierzam mu siarczysty policzek.
Jego słowa ranią bardziej niż ostrze jakiegokolwiek noża czy pocisk któregokolwiek
kalibru.
— Moi przyjaciele umierali, żeby ratować twój tyłek…
To niby ma być zabawą? Z czasem naprawdę cię polubiłem i chciałem wyznać
prawdę, ale… Znienawidziłabyś mnie. To, co zrobiłem jest niewybaczalne. Dlatego
starałem się trzymać cię na dystans, odsunąć od siebie, nie angażować,
odtrącić, bo nie miałem prawa zaznać szczęścia twoim kosztem. Mimo wszystko nie potrafiłem,
odkąd się pojawiłaś moje życie znowu nabrało barw.
— Nie chcę cię nigdy więcej widzieć, pieprzony
morderco, kłamco! — Cedzę przez zaciśnięte zęby.
— Zamiast na początku pofatygować się osobiście,
nasłałeś na nas Jonathana, licząc, że nawzajem się pozabijamy! — Luke zdaje sobie sprawę, iż nie dogada się ze
mną, dlatego powraca do konwersacji z Matthew.
— Jak to w szachach, gdy niektóre pionki przestają być
potrzebne, czasem się je poświęca. — Strąca demonstracyjnie jedną figurę z
szachownicy.
— Mojego przyjaciela zabiłeś trzy miesiące temu, a teraz
pozostałych. Dlaczego tak długo musiałem czekać?! Czemu teraz tak nagle
przyśpieszyłeś z tą swoją odpłatą? — Hemmings zaciska dłonie w pięści.
— Musiałeś cierpieć, poczuć jak to jest, gdy przez
twój błąd giną ukochani ludzie. Pobawiłbym się z wami dłużej, ale mam ważne interesy
za granicą, a wy strasznie się ociągaliście. Dlatego trzeba było trochę was
zachęcić i wciągnąć kolejnych graczy… — Zapewne ma na myśli Christiana i
Jordana. — Koniec gry, chłopcze.
— I co teraz z nami zrobisz? — Pyta blondyn.
— Przekonasz się. — Na ten znak dwaj postawni
mężczyźni, którzy odpowiadają za śmierć Clifforda, podchodzą do Luke’a.
Chłopak obrywa w głowę, po czym pada na ziemię, a
następnie jest wynoszony przez tychże facetów. Przyglądam się, jak znika za
ścianą, by po chwili znowu skierować wzrok na eleganckie rodzeństwo. Zadowoleni
z siebie, dumni, potworni. Czuję do nich jedynie wstręt. Nie mogę uwierzyć, że
moja najlepsza przyjaciółka z dzieciństwa jest do tego zdolna.
— Wiedziałaś od początku? Dlatego zajmowałaś mnie
rozmową w swoim domu, żebym tego nie widziała?
— W przeciwieństwie do rodziców, jeszcze wtedy nie
miałam o tym pojęcia. Nigdy nie popierali wyborów mojego brata, natomiast mnie
zawsze imponował. Gdybym wcześniej została wprowadzona do biznesu, pewnie
zginęłabyś tu razem ze swoją rodziną. — Te słowa bolą.
— Śmiało, zabijcie mnie, na co czekacie? — Mam już
dosyć, naprawdę chcę zakończenia tej farsy.
— Zabić? — "Cross" rusza się z miejsca i podchodzi
bliżej. — Szukałem cię po to, żeby zniszczyć obciążające mnie dowody, ale nie wydajesz się chętna je oddać. Poza tym obiecałem twojemu ojcu, że będziesz cierpiała do ostatniej chwili… A
od cierpienia fizycznego lepsze jest tylko psychiczne. — Gładzi mnie dłonią, odzianą w rękawiczkę, po policzku. — Dla ciebie mam coś specjalnego.
Jejku ale się porobiło. Totalnie nie spodziewałam się takiego obrotu sytuacji. Szczerze to już zdążyłam zapomnieć o Lauren i w sumie to nigdy nie wydawało mi się, że będzie miała jakiś większy związek z późniejszymi wydarzeniami. Wiadomość o tym, kto stoi za zabójstwem rodziców Marisy też była dla mnie szokiem. Teraz rozumiem dystans Lukea wobec Marisy.
OdpowiedzUsuńMaggie
Cóż, od samego początku planowałam, że to brat Lauren (wspominany jedynie w prologu, którego Marisa nigdy nie miała okazji za dzieciaka poznać) będzie ostatecznym "bossem".
UsuńNiestety, wyrzuty sumienia i chęć pogrążenia byłego szefa naprawdę się ze sobą kłóciły. Musiał wykorzystać Marisę, ale nie do "takiego niemoralnego" stopnia. :P
Dziękuję za opinię!
Pozdrawiam cieplutko,
Lex May