poniedziałek, 1 listopada 2021

Chapter 29

Tak, to już prawie koniec. Rozdział pisało się dość ciężko, szarpanie, choć zamysł na niego miałam już dawno. Pomimo tego sprawiał mi trudność, lecz wreszcie jest ukończony! Ciekawi, co też wydarzy się podczas wielkiego finału? Czas dość niefortunny, żeby rozdział publikować, ale zdecydowałam się na pierwszy dzień każdego miesiąca, więc może komuś pozwoli na chwilę się uśmiechnąć? Miłego czytania.


Marisa Pov

— Aileen, pilnuj jej, my idziemy odebrać wozy. — Oświadcza Hemmings.
— A co z moim? — Brunetka nie wydaje się zachwycona jego poleceniem.
— Ktoś musi zostać z Marisą. Spokojnie, sprowadzimy twoje Audi. Poradzisz sobie? — Blondyn jest nieugięty.
— Jak myślisz? Pewnie, że tak, to pestka.
— Twoje wcześniejsze wybryki świadczą o czymś innym. Sprawa jest poważna, więc bez żadnych głupot, jasne? — Mike zdaje się wątpić w odpowiedzialność przyjaciółki.
— Przecież wiem… — Robi urażoną minę.
Przysłuchuję się całej sytuacji zza uchylonych drzwi. Całą noc nie mogłam usnąć ani nic zrobić, bo Aileen strzegła mnie jak jakiś pies stróżujący. Mimo tego nie odzywałam się do niej czy pozostałych mężczyzn, którzy od czasu do czasu sprawdzali, jak wychodziło dziewczynie pilnowanie. Zdecydowanie zmieniła się od naszego pierwszego spotkania, teraz jest bardziej ostrożna i słuchana. Sprzymierzeńca już w niej nie znajdę, lecz przeszkodę na drodze do ocalenia Rudej…
Hemmings w towarzystwie Clifforda opuszczają kryjówkę. Powoli zmierzają w stronę otwartej bramy, którą przekraczają. Rozmawiają o czymś żywiołowo, gestykulując co jakiś czas. Kiedy ich sylwetki znikają za innymi budynkami, postanawiam opuścić pokój, który aktualnie okupuję. Zastaję w salonie krzątającą się brunetkę, która przeszukuje szafki w poszukiwaniu ulubionej przekąski, którą kupiła wczoraj, przy okazji przechadzki z rudowłosym.
— Dzień dobry, śpiochu. — Spogląda na mnie chwilę, po czym wraca do poprzedniej czynności. — Wciąż jesteś nie w sosie? — Dopowiada, gdy nie słyszy mojej odpowiedzi.
— Ciekawe określenie biorąc pod uwagę, że Luke mógł mnie wczoraj pobić, jak nie gorzej… — Zajmuję miejsce na kanapie.
— Nie przesadzajmy, nic by ci nie zrobił… Daliście wczoraj niezły popis, oboje. Wiem, że nie chciałaś go zdenerwować, ale tematu Caluma, jego rodziców czy aktualnie też Ashtona się przy nim nie porusza. — Przysiada się obok z paczką chipsów oraz dwiema puszkami coca coli. Daje mi jedną z nich.
— Niby dlaczego ten temat aż tak go boli? Zdaje się psychopatą pozbawionym uczuć… — Wciąż nie rozumiem postępowania Hemmingsa.
— Kryje w sobie wiele tajemnic. Sama widziałaś na parkingu przed szpitalem, że jednak jakieś ludzkie odruchy posiada… Kiedyś było jeszcze gorzej, teraz naprawdę wraca do normalności. Nie potrafi sobie wybaczyć śmierci mojego brata ani wypadku Ashtona. Uważa, iż mógł temu zapobiec, podobnie jak ocalić swojego ojca czy nawet uleczyć matkę… — Raczy się kilkoma łykami zimnego, gazowanego napoju. — To nie jest jego wina, a mimo wszystko uważa inaczej. Ich nieszczęścia traktuje jak osobistą porażkę. Nie sprawdził się jako przyjaciel czy syn, skoro pozwolił im odejść…
— Nie wiem, czemu usilnie próbuje udowodnić sobie, że to jego wina… Nie musi się jednak wyżywać na innych z tego powodu. — Obracam puszkę w dłoni. — Chyba nie chcę wiedzieć, jaki był wcześniej, skoro jego obecne zachowanie to dla was normalność.
Najwyraźniej dla swoich przyjaciół jest wspaniałomyślny, jednak obcy, niewinni ludzie nic go nie obchodzą, z wyjątkiem mnie. Dlaczego postanawia chronić moją osóbkę, skoro odwraca się plecami do problemów pozostałych nieznajomych, choć moich bliskich? Nie jestem w stanie zrozumieć tego faceta. Zmienny, jak pogoda, w jednej chwili żartuje i nie może powstrzymać się przed zgryźliwymi uwagami, by w następnej zamachnąć się na ciebie z tym przerażającym wyrazem twarzy.
Nie chcę już dłużej ryzykować pozostania z nimi. Jestem wdzięczna za wszystko, czego mnie nauczyli, ale czas wziąć sprawy w swoje ręce. Nie mają zamiaru pomagać mi w ocaleniu koleżanki, więc nie widzę powodu, by dalej z nimi współpracować. Mamy różne priorytety, które nas dzielą. Pozostaje tylko wymyślić sposób, by się stąd wydostać… Aileen na pewno nie zechce mnie wysłuchać, a o pomocy już nie wspomnę. Nie mogę być wiecznie zdana na ich łaskę. Co robić? Czekanie na powrót chłopaków to jak strzał w kolano. Zmotoryzowanym na pewno się już nie wymknę.
Przed mymi oczami dostrzegam piękny, szklany przedmiot, który nadaje się idealnie. Problemem jest tylko jego użycie, żeby brunetka się nie zorientowała. Nie mam zamiaru zrobić jej krzywdy, a jedynie trochę spowolnić. Okazja nadarza się jednak sama. Dziewczyna wstaje z kanapy po opróżnieniu paczki chipsów. To chyba za mało, aby zaspokoić jej potrzebę, gdyż zmierza w stronę szafek, po kolejną porcję. Nie mogę przegapić tej szansy. Ruszam swoje cztery litery z miejsca, w kierunku telewizora, pod którym umiejscowiony jest stolik, a na nim wazon z kwiatami. Podnoszę go, po czym zbliżam się do znajomej, najciszej, jak tylko potrafię.
— Przecież kupiłam jeszcze przynajmniej jedną paczkę… — Mruczy pod nosem niezadowolona.
— Aileen… — Zaczynam niepewnie, wahając się przez chwilę. — Dziękuję za wszystko… — Nie daję jej możliwości odwrócenia się, od razu rozbijam szklany przedmiot o jej głowę.
Bezwładne ciało brunetki upada na podłogę, wśród potłuczonych kawałków wazonu. Przykładam dłoń do szyi dziewczyny, aby sprawdzić puls. Na szczęście jest wyczuwalny, mocny, równomierny. To tylko utrata przytomności, czyli tak, jak według mojego planu. Przez moment przyglądam się "mojemu dziełu" z wyrzutami sumienia, jednak cel uświęca środki. To koniecznie…
— Wybacz… — Rzucam na odchodne, po czym wybiegam z salonu.
W pośpiechu opuszczam dom z białego pustaka. Zamykam za sobą drewniane, pomalowane na bordowo drzwi, żeby chłopcy po swoim powrocie szybko się nie domyślili, że coś jest nie tak. Choć da mi to najwyżej ułamki sekund. Korzystam z otwartej bramy, a następnie biegnę tą samą drogą, co wczoraj. Muszę wydostać się z tego osiedla do bardziej ruchliwej części miasta, aby zrealizować kolejną część mojego planu. Mam nadzieję, że i tym razem los okaże się łaskawy. Już tak dobrze mi idzie. Trzymaj się, Catia, odnajdę cię… Każdy kolejny krok sprawia mi ogromną trudność, mięśnie palą żywym ogniem przez wczorajszy maraton… Jednak to mnie nie powstrzyma…

***
Luke Pov

Przemierzamy spokojnie ulice Woodstown w kierunku warsztatu Walkera. Nie zwracam uwagi na żadnego przechodnia czy chociażby mijany budynek. Wbijam wzrok jedynie w swoje buty i chodnik, którym właśnie zmierzam do celu. Do tej pory nosi mnie na wspomnienie wczorajszego wydarzenia. Wspomnienie Caluma i Ashtona, jeszcze tylko moich zmarłych rodziców brakowało, a chyba nie byłbym w stanie się opanować… Próbuję nie wrócić do tego, co było dawniej, jednak nie jest to proste… Pewne nawyki ciężko zmienić.
— Stary, nie możesz tak się zachowywać. Obiecałeś już do tego nie wracać… — Mike przerywa niezręczną ciszę panującą od jakichś kilku minut.
— Wiem, naprawdę się staram, ale to silniejsze. Próbowaliście nakierować mnie znowu na właściwe tory, a ja sięgam po stare metody, bo tak jest najłatwiej…
— Jeszcze nie jest za późno… Widziałem, że potrafisz się przy niej uśmiechać, nie udajesz kogoś innego. Choć sam nie rozumiem, dlaczego akurat ona? — Znowu to pytanie, zadają je na zmianę z Ashtonem i Aileen odkąd zajmujemy się sprawą Turner.
— Mało ważne. — Ponownie unikam odpowiedzi.
Nawet nie zauważam, że docieramy na miejsce. Droga zazwyczaj dłuży się niemiłosiernie, jednak przy rozmowie zlatuje o wiele za szybko. Podobnie, jak pogrąża się we własnych myślach, niemal nie zauważa się otoczenia. Przechodzimy przez ogromny wjazd, wprost do zatłoczonego warsztatu. Pracownicy Walkera tłoczą się przy kolejnych samochodach, starając się naprawić szkody spowodowane zrządzeniem losu bądź głupotą użytkowników. Nawet nie zwracają uwagi, że ktoś nowy wchodzi do ich miejsca pracy.
Kieruję swój wzrok w stronę trzech aut, po które tu jesteśmy. Chevrolet i dwa Audi stoją obok siebie, gotowe do jazdy. Nie widać na nich nawet jednego zadrapania, a ich stan wydawał się dość ciężki po poprzednim wyścigu. Przyznaję, że nasz kolega świetnie się spisuje za każdym razem, gdy przyprowadzamy mu pojazdy do naprawy.
— Wszystko gotowe. — Bruce wyrasta przed nami jak spod ziemi.
Chłopak ubrany jest w czarną sztruksową kurtkę, która pozostaje rozpięta, a pod nią ma granatową koszulkę. Czarne joggery dopełniają idealnie czarno-białe buty z Rebooka. Przyjaciel podaje nam kluczyki od maszyn, jednak zauważa brak jednego kierowcy.
— Gdzie Aileen? — Oczywiście, musi o to zapytać.
— Została z Turner. Jej wóz zabierze odpowiednia firma i dostarczy wprost pod drzwi. — Wykręcam numer, a po załatwieniu sprawy odkładam telefon. — Zabierasz się z nami?
— Jeszcze pytasz? — Kręci głową rozbawiony.
Nie musimy mówić już niczego więcej, po prostu wsiadamy do swoich pojazdów, po czym wyjeżdżamy z warsztatu. Znów przepełnia mnie to wspaniałe uczucie. Jestem wolny niczym wiatr, mogę robić co chcę i nic mnie nie ogranicza. To poczucie daje mi jedynie Camaro, którym wygrałem już nie jeden wyścig. Jest niczym moja druga skóra, jedyny w swoim rodzaju. Mimo wszystko nie jest w stanie zrobić jednego, zastąpić moich bliskich, których już prawie nie mam…
Pamiętam, kiedy ich poznałem. Byliśmy wtedy brzdącami, mającymi w głowie jedynie psoty. Niczym się nie przejmowaliśmy, pogrążeni w zabawie. Odkąd tylko pamiętam udawaliśmy, że jesteśmy zawodowymi kierowcami, którzy biorą udział w wyścigu… Matki obserwowały nas z ławeczek przy placu zabaw i godzinami plotkowały. To były najszczęśliwsze chwile mojego życia, których miałem nigdy już nie uraczyć. Potem nastały dość mroczne czasy, które zdawały się pogrążać mnie bardziej w mroku. Byłem innym człowiekiem, czymś o wiele gorszym… Szczęście uśmiechnęło się do mnie ponownie, gdy przyjaciele postanowili mi pomóc, byli światełkiem w tunelu, do którego pragnąłem dążyć. Wtedy też na naszej drodze stanął Bruce Walker. Nie miał szczęśliwego dzieciństwa. Był jedynakiem, a jego rodzice nie stronili od alkoholu. Miał dość obrywania przez nich i bezskutecznych wizyt odpowiednich służb. Kiedy miał 16 lat uciekł z domu. Po prostu przechodził kiedyś obok tego warsztatu i usłyszał dość ostre słowa starszego mężczyzny naprawiającego wóz. Pomógł mu radą, później czynem. Facet nie pytał go o przeszłość, liczyła się pasja do samochodów i wiedza na ich temat, jaką posiadał Walker. Został zatrudniony i do warsztatu napływało o wiele więcej młodych, spragnionych wyścigów ludzi, których przyciągał Bruce. Po jakimś czasie został nawet wspólnikiem starszego mężczyzny. Gdy przeszedł on na emeryturę, postanowił oddać warsztat w ręce naszego przyjaciela, w końcu nie posiadał dzieci ani nikogo bliskiego, kto kontynuowałby naprawdę pojazdów.
Nie wiem, dlaczego życie jest tak popaprane. Nie jest ono ciężkie, bo sam je sobie utrudniam, ale na pewno niesprawiedliwe. Odbiera wszystkich, na których mi zależy… Matkę, która dała mi życie, bo nie potrafiłem pomóc jej w chorobie. Ojca, gdyż byłem za słaby, młody i głupi by pójść z nim i go obronić. Caluma, przez moją naiwność, nadmierną pewność siebie i mroczną przeszłość. Teraz do tego grona dołącza jeszcze Ashton, choć do końca nie jest martwy… Nie mogę pozwolić, by to samo spotkało Mike’a, Aileen i Bruce’a.
Droga zlatuje nam dość szybko, w końcu nie przemierzamy jej już na piechotę. Ledwo się oglądam, a już dostrzegam wjazd na naszą posesję. Za nami podąża również wynajęta pomoc wraz z Audi R8 na pace. Parkujemy na trawniku obok domu, po czym Mike uruchamia też pojazd Aileen, aby nim wyjechać. Zapłata natychmiast ląduje w dłoniach dwóch kolesi w średnim wieku, którzy w następnej chwili odjeżdżają.
— Dziwne, Aileen tak przejmowała się tym autem, a teraz nawet nie wychodzi, żeby zobaczyć, jak poszła jego naprawa? — Przyglądam się drzwiom wejściowym, które nadal pozostają zamknięte.
— Może się zagadały? — Mike wzrusza ramionami.
Kieruję swe kroki w stronę wejścia. Naciskam klamkę, przekraczam próg i od razu idę do salonu. Kiedy dostrzegam leżącą na podłodze, z zakrwawioną głową dziewczynę, instynktownie do niej podbiegam. Sprawdzam tętno, które na szczęście jest stabilne.
— Mike, Bruce, sprawdźcie wszystkie pomieszczenia! — Natychmiast wydaję im polecenie, które wykonują, dobywając broni.
Kieruję swoje zmartwione spojrzenie ponownie na brunetkę. Uderzam ją lekko po policzkach, na co reaguje jakimś niezrozumiałym pomrukiem.
— Aileen, obudź się. Co to ma znaczyć? Gdzie Turner? — Kontynuuję próbę ocucenia przyjaciółki.
Niechętnie podnosi powieki, kilkukrotnie mrugając długimi rzęsami. Przykłada dłoń w miejsce uderzenia. Budzi się do reszty, gdy dostrzega krew na palcach. Spogląda na mnie przerażona.
— Co się stało? — Ponawiam pytanie.
— Nie wiem, to wydarzyło się tak nagle… Szukałam chipsów w szafce, nagle usłyszałam podziękowania. Zdziwiona, miałam zamiar odwrócić się w stronę Marisy, ale nawet nie zdążyłam, dostałam czymś w głowę… Potem pamiętam tylko ciemność… Przepraszam, nie dałam rady jej upilnować.
— Czysto. — Chłopaki wracają z obchodu.
— Co ta gówniara wymyśliła, gdzie mogła uciec? — Kręcę głową z niedowierzaniem. — Może poszła do tej swojej rudowłosej koleżanki, której nie chcieliśmy przywieźć.
— Jeśli już do niej dotarła to mogą ukryć się w Euri Creek, w końcu to rodzinna miejscowość jej matki. — Aileen dokłada kolejną propozycję.
— Dobra, odwieziemy cię do szpitala i przeszukamy oba miasta. — Podejmuję szybką decyzję.
— Nic mi nie jest… — Brunetka jednak protestuje.
— Bez dyskusji, pan Arnold się tobą zajmie. — Podnoszę Aileen z ziemi i kieruję się w stronę wyjścia.
Jest lekka, krucha, delikatna niczym piórko. Opuszczam naszą dotychczasową kryjówkę, po czym podchodzę do samochodu. Walker otwiera drzwi od mojego Camaro. Pomaga mi również usadzić przyjaciółkę na miejscu pasażera. Już mam zająć miejsce kierowcy, kiedy zatrzymuje mnie Mike.
— Wy jedźcie, ja muszę coś jeszcze sprawdzić.

***
Marisa Pov

Może to akt czystej desperacji, jednak moja ostatnia deska ratunku. Podróż autostopem nie jest czymś nadzwyczajnym, lecz nigdy nie wiesz, na kogo trafisz. Na całe szczęście zmierzam do celu ze starszym, bardzo miłym małżeństwem. Podróż mija w całkiem przyjemnej atmosferze. Moi towarzysze starają się zagaić rozmowę, ja jednak odpowiadam uprzejmie, choć zdawkowo. Nie mam zbytniej ochoty na pogawędkę, wciąż się stresuję czy zdążę na czas. Co jeszcze tam zastanę?
Sutherland Shire to głównie miejscowość otoczona przez strome zbocza. Znajduje się w ich centrum, otaczana wzgórzami jak jakąś skalną koroną. Kolorowe budynki, pną się w górę, chcąc doścignąć wielkością samych wierzchołków górskich, jednak nie mogą się z nimi równać. Zbocza nie imponują swoją wielkością, są niewielkie w porównaniu do wszystkich, jakie widziałam, lecz ich ułożenie wokół Sutherland Shire jest niezwykłe. Do samego miasta prowadzą kręte drogi, lecz nie jest mi dane tam zajrzeć. Moja podróż kończy się na pobliskim wzgórzu, które wskazują współrzędne ze skrawka papieru.
Rozstaję się ze starszym małżeństwem, po czym ruszam w lewo, na mniej uczęszczaną, nieutwardzoną dróżkę. Pokonuję ją dość szybko, niemal biegiem, aż ostatecznie staję w miejscu, które jest celem podróży. Nie ma tu nikogo i niczego. Kompletna pustka, jedynie skała za mną oraz niewielkie zbocze naprzeciwko. Opieram się plecami o skalną przeszkodę.
— Co to ma być… — Rozpaczliwie rozglądam się w poszukiwaniu jakiejkolwiek ukrytej wskazówki, jednak tu nie można nic schować!
Odrywam się od skały, przeszukuję każdy rosnący krzew, podnoszę nawet małe kamienie, które ustawione są przy nieogrodzonym zboczu, ale nic to nie daje. Może mam jeszcze przekopać najlepiej całe to miejsce, bo istnieje szansa zakopania wskazówki pod ziemią? Nie, to zbyt dużo niepotrzebnego zachodu. Nawet pociągającemu za sznurki nie chciałoby się z tym kłopotać. Rzucam okiem również na drzewa wyrastające na dnie zbocza. W przeciwieństwie do Wzgórza Śmierci, stąd można się po prostu prześlizgnąć i istnieje szansa, że przeżyjesz. Bardzo pocieszające…
W końcu rezygnuję. Siadam na ziemi, opierając się plecami o wyższą kondygnację zbocza. Układam ręce na kolanach, na których kładę głowę. Już nie wiem, co wymyślić, jak szukać. Moja przyjaciółka jest w rękach jakichś szaleńców, a ja nie potrafię jej pomóc… Nawet nie wiem, czego szukać. Skrawek… na jego odwrocie było… "To klucz do koszmaru, odważysz się go użyć?". Jaki koszmar i jaki klucz? Do tego miasto, które pierwszy raz widzę na oczy. Zalewam się łzami z bezczynności i strachu o życie przyjaciółki. Nie mam pojęcia, jak długo użalam się tak nad sobą, kilka sekund, minut czy może przynajmniej godzinę?
Dźwięk nadjeżdżającego pojazdu wyrywa mnie z rozpaczy. Podnoszę głowę i przyglądam się zbliżającemu samochodowi z przerażeniem. Zatrzymuje się przede mną w tumanach kurzu. Od razu wstaję, odsuwając się od auta. Wysiada z niego wkurzony, rudowłosy chłopak.
— Skąd wiedziałeś i jak mnie znalazłeś?
— Poza przyjaciółmi jest dla ciebie coś jeszcze cennego, odkrycie prawdy. Pomyślałem, że zechcesz ukryć gdzieś tę swoją koleżaneczkę i przyjdziesz tu dokończyć zagadkę… — Trzaska drzwiami swojego Audi. — Do reszty ci odbiło?
— Mnie odbiło?! To wy nie chcieliście pomóc! Poza tym ten twój kolega jest nieobliczalny!
— Luke za ostro zareagował, ale nie miał zamiaru ci zrobić krzywdy… Nie chce ryzykować zdemaskowania przez twoją koleżankę, bo nie wie czy można jej ufać. Jeśli za nią ręczysz, to możemy spróbować jej pomóc… Gdzie ją ukryłaś?
— Nie ukryłam, tą waszą pseudo pomoc też możecie sobie wsadzić! — Wyciągam w jego stronę telefon z wiadomością, którą wczoraj dostałam. — Spóźniliście się z ofertą. Myślałam, że jak tu przyjadę to ją zastanę, skoro kazali mi się zjawić. Ale to kompletne zadupie, nic tu nie ma. Żadnych ukrytych schronów, niczego.
— Na razie się stąd wynośmy. Bez planu niczego nie zrobimy, a to może być jakaś pułapka… — Rozgląda się nerwowo.
— Nigdzie nie pójdę! Muszę ją odnaleźć! — Protestuję.
— Pomyśl choć przez chwilę. Niby jak jej pomożesz skoro możesz zostać złapana? Jeżeli chcesz ją uratować to skończ zachowywać się jak dziecko i wsiadaj do auta. Potrzebny nam jakiś plan. — Próbuje mnie przekonać do zmiany decyzji.
— Jaką mam gwarancję, że faktycznie pomożecie?
— Moje słowo, a teraz rusz tyłek.
Żadnego konkretnego zapewnienia, jedynie mam wierzyć mu na jakieś deklaracje, które składa. Nie wiem jednak, co robić. Przeszukanie całego miejsca wskazanego przez skrawek nie przynosi efektów. Ciężko to przyznać, ale nie mam pojęcia, czy poradzę sobie bez ich pomocy… A przecież szło tak prosto, jak po sznurku…
Bez dalszego wykłócania się, postanawiam zaufać rudowłosemu chłopakowi. Zajmuję miejsce pasażera w Audi TT. Siada on za kierownicą i zmierza w stronę wyjazdu. Jest skupiony na drodze, nawet nie kłopocze się, aby kontynuować ze mną rozmowę. Znowu ja muszę zacząć temat.
— Nie rozumiem. To miejsce wskazał skrawek, czyżby tym razem było podpuchą? — Kręcę głową z niedowierzaniem.
— Pomyślimy, jak już wrócimy. A może to już koniec drogi, komuś zabrakło pomysłów na dalszą zabawę? — Wzrusza ramionami.
— Mike, uważaj! — Z przerażeniem dostrzegam jadące w naszym kierunku auto.
Czarny Range Rover jest rozpędzony i zdecydowanie zbyt blisko nas. Pojawia się zza skał tak nagle, że mój towarzysz nie dostrzega go na czas. Nie ma szans na manewr. Pojazd uderza w nas i spycha wprost na zbocze. Wszystko widzę, jak w zwolnionym tempie. Dachowanie samochodu, pękające szyby, szkła wbijające się w nasze ciała, okropny ból. Ostateczne uderzenie nadchodzi w pobliskie drzewo, po czym samochód finalnie przewraca się na dach.
— Żyjesz? Cała jesteś? — Do mych uszu dobiega pytanie towarzysza.
— Chyba tak. — Z wyjątkiem piekącej żywym ogniem twarzy, z której ścieka krew oraz kilku mniejszych odłamków na rękach i prawej nodze, nie dostrzegam poważniejszych obrażeń.
— Świetnie, w takim razie biegnij do drogi, znajdź jakąś pomoc. Luke nie będzie zadowolony, jeśli coś ci się stanie…
— Akurat go to obchodzi. Z resztą, jak ty umrzesz to niby będzie skakał z radości?
— Nie możemy zdechnąć tu oboje… Uciekaj, postaram się kupić ci trochę czasu, ale to tylko sekundy. — Wyciąga broń zza paska spodni, a następnie ją odbezpiecza.
— Nie zostawię cię, razem jakoś się stąd wydostaniemy! — Mam do niego żal, ale przecież nie zostawię kogoś na pastwę losu.
— Nie mogę… — Oznajmia.
— Dlaczego?!
— Bo mam złamaną nogę, do cholery. Daleko nie zajdę…
Dopiero teraz dostrzegam wystającą kość z prawej nogi chłopaka. Wiem, że nie ma szans uciec, ale mimo wszystko się łudzę.
— Nie, nie zostawię cię na pewną śmierć!
— To moja decyzja. Ktoś musi powiedzieć Luke’owi, co tu się stało… Uciekaj, już! — Spojrzenie przyjaciela nie znosi sprzeciwu.
Teraz dopiero zaczynam rozumieć, jak ogromny błąd popełniłam swoją ucieczką, skazując nas na pewną śmierć. Gdybym mogła cofnąć czas, nie uciekłabym i nie wpakowałabym nas w to wszystko. To moja wina. Mike nie stałby teraz przed tak trudnym orzechem do zgryzienia. Ale dlaczego poświęca się dla dziewczyny, której nawet nie zna? Mam ochotę wynieść go stąd nawet na plecach, jednak szczerze wątpię, iż ci tajemniczy napastnicy okażą łaskę i puszczą nas wolno.
— No pospiesz się! Nie będą czekać wiecznie, aż raczymy wyjść z resztek jakie zostały z mojej bryki. — Ponagla mnie.
Z ogromnym grymasem bólu, wymalowanym na twarzy, przytakuję chłopakowi i zaczynam wyczołgiwać się spod resztek sportowego wozu. Droga jest niedaleko, więc pewnie z niej zjeżdżają. W każdej chwili mogą tu dotrzeć. Gdy udaje mi się wygramolić z Audi, wyciągam pistolet, żeby mieć czym się bronić. Rzucam zbolałe spojrzenie w stronę pojazdu, po czym zaczynam biec w stronę drogi. Niestety zza najbliższego mijanego drzewa pojawia się dłoń, która wymierza mi cios prosto w twarz. Czyli już tu są, a Range Rover musi stać za najbliższą skałą. Upadam na ziemię, łapiąc się za obolały, krwawiący nos.
Stoi przy mnie jakiś postawny mężczyzna, ubrany całkowicie na czarno, w okularach przeciwsłonecznych i kominie z trupią czaszką, zasłaniającą dużą część jego twarzy. Zaciska swoją dłoń odzianą rękawiczką na mojej ręce i jednym ruchem podnosi moją osóbkę z ziemi. Podobnie robi z Desert Eagle, który rzuca wystrojonemu tak samo przyjacielowi. Podchodzimy bliżej, żeby zobaczyć, jak nieznajomy odkupuje broń Clifforda.
— Ostatnie życzenie? — Jego głos jest szorstki, stanowczy, pozbawiony jakichkolwiek emocji. Nieznajomy celuje do Mike'a z pistoletu. Na jego odsłoniętym ramieniu dostrzegam tatuaż w kształcie skorpiona.
— Pierdol się. — Tylko tyle odpowiada rudowłosy, zanim zostaje zastrzelony z mojej broni.
— Mike! — Do moich oczu napływają łzy. — Wy popaprani mordercy!
Próbuję się wyszarpać, aby podbiec do towarzysza, jednak silne dłonie zaciskają się na moim ciele. Jego uścisk jest, jak imadło. Rzucam się przez jakiś czas, jak ryba bez wody, wymachuję nogami i rękami, jednak po chwili zdaję sobie sprawę, że to bez sensu. Spoglądam na oprawcę, który zastrzelił kierowcę Audi. Facet podchodzi do mnie i zrywa naszyjnik matki z mojej szyi. Następnym, co pamiętam jest tępy ból głowy, a później zasnuwająca wszystko ciemność.


2 komentarze:

  1. To już naprawdę desperacja, skoro Marisa zdecydowała się zaatakować Aileen. W normalnej sytuacji raczej nie zdecydowałaby się na taki krok, także musiała zebrać dużo siły w sobie, by wykonać taki ruch.
    Również jestem zaskoczona, że Mike przyjechał po Marise. Jest mi tylko szkoda, że przypłacił za to życiem. Dla Lukea też będzie to okropnym ciosem, bo stracił kolejna bliską osobę ze swojego otoczenia. Na Marsie też będzie to ciążyło. Jest dobrą dziewczyna i zapewne teraz będzie się borykała z ogromnym poczuciem winy, że ktoś przez nią zginął, a przecież można było tego uniknąć.

    Maggie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, była zdesperowana, jednak chciała uratować przyjaciółkę, bo była pewna, że to przez nią została ona porwana.
      Mike to też dobry chłopak, a już po reakcji Marisy z poprzedniego rozdziału wywnioskował, że ich nie posłucha i spróbuje dokończyć zagadkę.
      Owszem, nikt normalny nie przeszedłby obojętnie, gdy ktoś za niego umiera. ;x
      Dziękuję za opinię!
      Pozdrawiam cieplutko,
      Lex May

      Usuń