Bennet Pov
~~*~~
— Jaki on
piękny! — Na twarzy mej ukochanej pojawia się szeroki uśmiech.
Powodem tego
zachwytu jest złoty pierścionek z drobnymi wzorkami, zwieńczony szafirem. Odkładałem
na niego długo, wyrzekałem się nawet najdrobniejszych przyjemności, ale go mam.
Ośli upór czasem popłaca. To dzięki niemu tyle wytrwałem w postanowieniu.
— Jane, czy
wyjdziesz za mnie? — Klękam przed swą wybranką.
Wszyscy
obecni w ekskluzywnym sklepie jubilerskim milkną, przyglądając się naszej
dwójce z zaciekawieniem. W tym momencie można usłyszeć nawet przelatującą
muchę, taka panuje cisza. Niecierpliwie wyczekuję odpowiedzi blondynki. W jej
błękitnych oczach dostrzegam błysk. Na chwilę robi poważną minę, a za moment
przykłada palce prawej dłoni do brody, rozważając wszystkie "za" oraz "przeciw". Jeszcze
chwila ciszy i zwariuję.
— Niestety,
ale muszę… — Zaczyna, a moje serce zamiera. Cała krew odpływa mi z twarzy. —
Przyjąć twoje oświadczyny. — Dopowiada.
— Zgadzasz
się? — Dopiero po upływie kilku sekund dociera do mnie sens jej słów.
— Tak,
głuptasie. — Ponownie się uśmiecha, wyciągając dłoń w moją stronę. Bez wahania
przyozdabiam serdeczny palec pierścionkiem.
Wstaję,
podnoszę Jane i obracam wokół własnej osi, w akompaniamencie oklasków. Jednak nie
owacje są tutaj najważniejsze, lecz kobieta, którą obejmuję ramionami. Nie mam
zamiaru jej wypuścić z objęć. Jestem najszczęśliwszym facetem na ziemi. Jane to kobieta, mogącą mieć każdego, wielu adoratorów się za nią uganiało, a
tymczasem ona wybiera mnie. Grzecznego, miłego i trochę nieśmiałego, dużego
chłopca. Nudziarza.
— Wiem, że
nie zawsze się zgadzaliśmy, ale to się zmieni. Ty jesteś dla mnie najważniejsza
i nie obchodzi mnie, co mówią twoi rodzice.
— Nie, ani mi
się waż tego zmieniać. W związku nie zawsze się zgadzamy, ale to właśnie jest
nasz urok. Wybrałam ciebie takiego,
jakim jesteś teraz. — Składa delikatny pocałunek na moim policzku. — I nie mogę
oddychać. Zaraz mnie udusić, wariacie.
Na te słowa
od razu się opanowuję, rozluźniając uścisk. Pomieszczenie wypełniam zakłopotanym
śmiechem. Ze szczęścia rozpiera mnie energia. Do teraz nie wiedziałem, że mam
aż tyle siły. To najszczęśliwszy dzień mojego życia, nic mi go nie zepsuje.
— Więc musimy
pomyśleć nad salą, listą gości, wolnym terminem w kościele i urzędzie oraz o
najważniejszym… sukience! — Wylicza Jane.
— Na wszystko
mamy czas, nie musimy się spie… — Nie jest mi jednak dane skończyć, gdyż do
sklepu wpada trzech zamaskowanych, barczystych mężczyzn, ubranych na czarno.
— To jest
napad, wszyscy na ziemię. — Oświadcza jeden z nich, demonstracyjnie oddając
jeden strzał w sufit.
Momentalnie zasłaniam
Jane swoim ciałem i wykonujemy polecenie. Chwilowe krzyki przerażenia milkną,
gdy kolejny rozjuszony napastnik grozi, że jak się nie zamkną to ktoś ucierpi. Są
na tyle bezczelni, iż dokonują rabunku w biały dzień. Nikt ze zgromadzonych nie
ma zamiaru udawać bohatera, bez zwłoki pozostali klienci wykonują polecenia
bandziorów. Cholernie się boję, ale nie tylko o siebie. Na widok zapłakanej
narzeczonej, czuję bolesne ukłucie w piersi. Muszę zadbać o jej bezpieczeństwo,
więc próba powiadomienia władz nie wchodzi w grę. Nie wiem, do czego są zdolni
i jak daleko mogą się posunąć. Żadnych fałszywych ruchów, bo nie tylko ja mogę
przypłacić to życiem.
Obserwuję,
jak dwóch bandytów napełnia płócienne torby drogą biżuterią, a trzeci nas
pilnuje. Z jakiegoś powodu podchodzi do czarnoskórego mężczyzny, który znajduje
się niedaleko drzwi. Kopie go, po czym przykłada mu broń do skroni.
— Widziałem,
jak odsuwasz się w stronę wyjścia, śmieciu. — Jego chrapliwy głos odbija się
echem w mojej czaszce. — Chcesz zgrywać bohatera i wezwać pomoc? A może jesteś
tchórzliwym ścierwem, które tylko ma zamiar nawiać?
Nie takiej
reakcji ofiary się spodziewam. Czarnoskóry mężczyzna, jakby nic sobie nie
robiąc ze słów bandyty, uśmiecha się lekko.
— Żadnym z
nich. — Prycha.
Co on
wyprawia?! Życie mu niemiłe?! Ci goście nie żartują, są uzbrojeni i
niebezpieczni. Ani trochę się ich nie boi? A może już postradał zmysły z
przerażenia? Po kamiennym wyrazie na jego gładko ogolonej twarzy tego nie
widać. Skądś go kojarzę…
— Chodźcie
tutaj. — Odzywa się do wspólników, którzy już kończą wykonywane wcześniej
zajęcie. — Ten szczur myśli chyba, że żartujemy. Uważasz nas za łgarzy?
— Co najwyżej
za błaznów. — Jego odpowiedź działa na bandytę, jak na płachta byka.
Zaczyna on
bez opamiętania wymierzać ofierze ciosy. Cywil z lekkim grymasem bólu przyjmuje
atak. Przyglądam się, co sekundę zbliżającym dwóm oprychom. Ten koleś jest
jakimś masochistą czy co? Ale te rysy twarzy, sposób mówienia, ton głosu. Jestem
pewien, że gdzieś go już spotkałem, choć to mało istotne, w końcu zaraz zginie.
Broń ponownie zostaje przyłożona do skroni klienta, a gdy obok oprawcy stają
jego towarzysze, padają jedynie słowa:
— Nareszcie,
ile można czekać…
Jak na
zawołanie, trzech białych, przyodzianych w eleganckie garnitury mężczyzn, podnosi się z ziemi. Wykorzystują fakt, iż cała uwaga sprawców poświęcona jest
pobitemu facetowi. Wytrącają oni bronie z rąk bandytów, a następnie ich
obezwładniają. Szybka, bezbłędna akcja. Czarnoskóry mężczyzna podnosi się z
posadzki, wyjmuje przenośne radio, po czym oznajmia "sytuacja opanowana". Nawet
pół minuty nie mija, a do sklepu wkraczają policjanci, którzy przejmują
zatrzymanych.
— Brawurowa
akcja, Parker. — Jeden z przybyszów kieruje te słowa do rannego.
Zszokowani
klienci sklepu ani drgną, dopóki stróże prawa nie oświadczają, że jest już
bezpiecznie. W pośpiechu ludzie podnoszą się z podłogi, a następnie wybiegają na zewnątrz.
Krzyczą podziękowania w stronę mundurowych, lecz nie przerywają opuszczania
budynku. Na miejscu zostajemy tylko ja, Jane, policjanci, ci "wybawcy" oraz
bandyci. Ukochana ciągnie mnie w stronę drzwi, lecz ja ani drgnę.
— Parker. —
Już wiem, skąd go znam. Z rozprawy sądowej, do której przygotowywałem się
miesiącami.
Zapewne ma do
mnie o to żal. Bogaty biznesmen powiązany z handlarzami żywym towarem. Cały czas
zarzekał się, że jest niewinny. Słono mi zapłacił za wygranie sprawy. Dowody zgromadzone
przez Parkera okazały się niewystarczające, a oskarżonego uniewinniono. Skrupulatnie
przedstawiał każdą poszlakę, szczegół, ale go zagiąłem. To dość stara sprawa,
dlatego twarzy już prawie nie pamiętam, a nazwisko, jak przez mgłę. Bardzo mu
zależało, aby tamten człowiek poszedł siedzieć. Jak mogłem o nim zapomnieć? To chyba
przez nawał pracy. Sama rozprawa dała mi rozgłos oraz renomę, a ilu skrzywdziła?
— Harvey. —
Odzywa się zniesmaczony. — Opuść miejsce zdarzenia. Później zostaniesz
przesłuchany. Jako świadek przynajmniej nie będziesz ich bronił, próbował
dowieść niewinności za kasę. Z resztą sam widziałeś, że są winni. A
może to dla ciebie zbyt mało? — Ten kąśliwy komentarz jest zbędny. —
Wyprowadźcie ich, chłopcy. — Odzywa się do mundurowych.
— Każdy ma
prawo do obrony. Nie moja wina, że niektóre dowody są zbyt naciągane. — Jego
uwaga mnie rozdrażnia, więc nie pozostaję dłużny.
— Bennet,
proszę, chodźmy już. — Jane ponawia próbę odciągnięcia mnie od Parkera.
— Dla ciebie
żaden dowód nie jest wystarczający. — Spogląda zszokowany na drzwi wejściowe,
zza których dobiegają krzyki.
Nim się
odwracam, do moich uszu dobiega wystrzał pistoletu. Wszystko dzieje się tak
szybko. Gdy wreszcie jestem zwrócony twarzą do źródła zamieszania, dostrzegam
przed sobą przerażoną Jane. Osuwa się na podłogę, a ja łapię ją w ostatniej
chwili. Pod palcami czuję ciepłą ciecz. Gdy odrywam lewą dłoń od jej pleców,
moje obawy potwierdzają się. To krew, której z każdą chwilą jest coraz więcej.
Bandyta natychmiast
zostaje obezwładniony przez funkcjonariuszy. Odbierają mu broń, po czym spoglądają na
zdenerwowanego Parkera.
— Wybacz,
wyrwał Stevensowi broń i wbiegł tutaj. Zapewne chciał cię dobić. — Relacjonuje.
Miał zamiar zabić czarnoskórego policjanta, który go ośmieszył, ale był zasłonięty przeze mnie oraz Jane,
więc trafił w nią. Nie ma innego wyjaśnienia. Powracam wzrokiem do ukochanej.
— Jane, Boże,
trzymaj się. Wszystko będzie dobrze. — Głos mi drży, a oczy zachodzą łzami.
Parker wyrywa
moją narzeczoną z mych rąk, po czym zmierza w kierunku wyjścia. Szok ustępuje
złości i w mgnieniu oka się podnoszę.
— Co ty
robisz?! — Wydzieram się, gdy go doganiam.
— To, co
powinien zrobić każdy na moim miejscu. — Zanosi Jane do pobliskiej karetki i
streszcza całe zajście. Ratownicy od razu przystępują do działania, informując
mnie, gdzie ją zabierają. Następnie ruszają na sygnale, z piskiem opon.
— Skąd oni
się tu wzięli… — Mówię oniemiały.
— Wezwaliśmy
ich na wszelki wypadek, przewidując, że coś w trakcie akcji może pójść nie po
naszej myśli. — Odpowiada.
— Muszę
jechać do narzeczonej. — Gmeram dłonią w kieszeni, szukając kluczyków. Ręce tak
mi się trzęsą, że je upuszczam kilka razy, zanim docieram do samochodu.
— Nie możesz
prowadzić w takim stanie. — Parker wyrywa mi przedmiot z dłoni. — Ja cię
zawiozę.
— Czemu to
robisz? — W końcu nie darzy mnie sympatią, więc dlaczego chce pomóc?
— Wsiadaj do wozu. Pogadamy o tym później. — Oświadcza chłodno.
***
Niezdarnie
podaję dane swoje oraz Jane w recepcji. Chcę, jak najszybciej dowiedzieć się, co
z nią. Papierkowa robota to w końcu mój konik, lecz w tym momencie najgorszy
wróg. Gdy formalności zostają wypełnione i wreszcie zostają mi podane
informacje o stanie ukochanej, biegnę korytarzem na OIOM. Parker cały czas
podąża za mną.
— Nie musisz
tu być. Wyjaśnisz mi, o co ci chodzi, kiedy wszystko z nią będzie w
porządku. — Rzucam pospiesznie, gdy docieramy przed drzwi odpowiedniej sali.
Starszy,
siwiejący mężczyzna, pokryty licznymi zmarszczkami, zauważa mnie i kieruje się w
stronę wejścia. Poły jego białego kitla powiewają przy każdym kroku.
— Dzień
dobry, doktor Gallard. — Wyciąga dłoń w moją stronę, którą ściskam. — Pan jest
kimś z rodziny? — Skinieniem głowy wskazuje Jane.
—
Narzeczonym. — Odpowiadam bez namysłu. — Co z nią? Czemu nic nie robicie?!
— Spokojnie. Niestety
mamy pewien problem. Pańska narzeczona ma bardzo rzadką grupę krwi, której
obecnie nam brakuje. Straciła jej zbyt dużo i nie jesteśmy w stanie niczym
wypełnić tej "luki". — Jego słowa brzmią, jak wyrok.
— Nie możecie
jej sprowadzić? — Chwytam lekarza za ramiona, potrząsając nim.
— Nie dotrze
na czas.
Odsuwam się
od niego i wlepiam wzrok w moją piękną kobietę. Wiem, że nie powinienem, ale to silniejsze ode mnie.
Rozklejam się całkowicie. Myśl, iż ją tracę jest nie do zniesienia. Dzisiejszego
ranka nawet do głowy mi nie przyszło, że będę stał przy OIOMie i oglądał jej
śmierć. To się nie dzieje naprawdę. Musi być jakieś wyjście. Jane jest młodą, silną,
pełną pasji kobietą. Nie może odejść teraz, w taki sposób. Ma wiele planów do
zrealizowania i masę ludzi, którzy ją kochają. Boże, proszę, wiem, że ostatnio
nie miałem czasu na modlitwę, ale wysłuchaj mnie, skruszonego grzesznika. Ocal
ją, błagam, a już nigdy w ciebie nie zwątpię.
— Zgadza się
pan? — Słowa specjalisty wyrywają mnie z rozmyślań.
— Słucham? —
Potrząsam głową.
— Pan Parker
ma tę samą grupę krwi, co pańska narzeczona. I wyraził zgodę, by oddać swoją. Czy
nie ma pan nic przeciwko?
— Błagam,
ratujcie ją. — Tylko tyle udaje mi się wykrztusić.
— W takim
razie proszę udać się tym korytarzem prosto, a potem w lewo. Gdy operacja
dobiegnie końca, od razu do pana przyjdę.
Posłusznie wykonuję polecenie lekarza. Mało informacji do mnie dociera, po usłyszeniu tej jednej rewelacji. Parker chce pomóc, oddać krew dla Jane, ale jaki przyświeca mu cel? W tej chwili nie ma to znaczenia, liczy się dla mnie jedynie zdrowie ukochanej.
***
Jestem
najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, gdy otrzymuję dobre wieści. Operacja się udała, a ja mogę czuwać przy łóżku Jane. Robię to każdego dnia, aż otwiera
oczy oraz rozmawia ze mną. Jeszcze tydzień i będę mógł ją zabrać do domu. Kiedy
udaję się do automatu z kawą, dostrzegam Parkera. Siedzi przy jednym ze
stolików, przyodziany w jeansy oraz białą koszulę. Jego uwaga skupia się na
trzymanej w rękach gazecie.
— Usiądź. —
Wskazuje wolne miejsce obok siebie, kiedy mnie zauważa.
Usadawiam się
na wyznaczonym siedzisku. Kładę papierowy kubek z gorącym napojem na stoliku. Wpatruję
się w czarnoskórego mężczyznę, który powraca do poprzedniego zajęcia. Nieznośna
cisza, jaka zawisa nad nami, zdaje mu się nie przeszkadzać. Nie mam całego dnia
na przesiadywanie z nim tutaj, muszę, jak najszybciej wrócić do Jane.
— Słuchaj,
chcę ci podziękować za pomoc. Uratowałeś moją narzeczoną. Jeśli mogę coś dla
ciebie zrobić… — Wyrzucam to z siebie.
— Nie
zrobiłem tego do końca bezinteresownie, więc podziękowania są zbędne. A skoro
już zaczynasz temat spłaty tego zadłużenia…
— No tak, w tym
świecie nie ma nic za darmo. — Wzdycham. — Czego chcesz?
— W pewnej
sprawie pokazałeś, jaki drobnostkowy jesteś, przez co wypuszczono winnego na
wolność. — Przekręca stronę czasopisma.
— Nie miałeś
wystarczających dowodów. Jeśli chcesz mnie namówić, żebym pomógł ci pogrążyć
mojego byłego klienta…
— Niczego
takiego nie chcę. — Przerywa mi. — Jesteś jednym z najlepszych adwokatów,
karierowiczu. Pewna sprawa może przysporzyć ci większej sławy. — Wskazuje
palcem na artykuł gazety, którą kładzie przede mną.
— Sprawa Marisy
Turner? To jakiś żart? Ona jest, jak mina, jej nie można wyciągnąć z więzienia.
— Kręcę głową z dezaprobatą.
— Ma wyjść na
wolność, a ty mi w tym pomożesz. Masz dziesięć lat, żeby się dobrze
przygotować.
— Nie
zgodziłem się! Muszę wracać, by otoczyć opieką moją narzeczoną.
— Pamiętaj,
gdyby nie ja, nie miałbyś się już kim opiekować. — Wstaje z krzesła i rusza do
wyjścia. — W odpowiednim czasie zgłoszę się do ciebie po spłatę tego długu.
~~*~~
Podrywam się z łóżka, przerażony. Znów to samo, pieprzone wspomnienie, które uświadamia mnie, w jak głębokim gównie siedzę. Parker ma rację — tylko dzięki niemu Jane wciąż żyje, więc muszę mu pomóc. Jednak sprawa, którą wybrał… Ona pogrąża mnie w strachu coraz bardziej. Na ten moment negatywne konsekwencje podjęcia tej sprawy nie odbijają się na mojej rodzinie, a na samej Turner. Kiedy to ulegnie zmianie? Całuję delikatnie śpiącą żonę w policzek, aby jej nie obudzić. Wstaję z łóżka i zakładam szare, dresowe spodnie, która mam pod ręką oraz czarny t-shirt. Już zaczyna świtać, więc to pora mojego biegania. Gdy schodzę do salonu, dostrzegam delikatną, kobiecą sylwetkę, okupującą kanapę.
— To się nazywa włamanie. Nie mogłaś po prostu zapukać, Elise? — Przyglądam się drzwiom.— Jak tu weszłaś i dlaczego? Pracę zaczynam za cztery godziny, szefowo.
Brunetka spogląda na mnie chłodno, swymi błękitnymi oczami. Poprawia beżowy kombinezon, po czym oznajmia:
— Siadaj, musimy porozmawiać.
Brzmi to, jak rozkaz. W tym momencie podnosi mi ciśnienie. Robię głęboki wdech, a następnie wypuszczam powietrze, aby się uspokoić. Może i jest moją szefową, ale to do niej niepodobne. Nigdy nie włamywała się do mojej posiadłości, a łączą nas jedynie relacje zawodowe.
— Możesz mi rozkazywać w pracy, ale nie w moim domu. Do reszty ci odbiło? Upiłaś się czy jak? Wyjdź stąd, inaczej wezwę policję. Porozmawiamy w pracy, gdy się ogarniesz.
— Nie jestem pijana, a do takich radykalnych działań zmuszasz mnie swoim zachowaniem. Dotąd byłeś grzeczny i nie wtykałeś nosa w nie swoje sprawy. Ostrzegałam cię, abyś nigdy nie interesował się tematem Turner. — Jest spokojna, nie bełkocze, lecz tej kwestii nie powinna załatwiać tutaj. Do tego, to żaden powód usprawiedliwiający włamanie.
— Dosyć, dzwonię na policję. — Nie zamierzam się użerać. Już wykręcam na komórce odpowiedni numer, ale słowa szefowej powstrzymują mnie przed naciśnięciem zielonej słuchawki.
— Śmiało, droga wolna, jeśli nie zależy ci na bezpieczeństwie rodziny…
— Grozisz nam?! — Wybucham.
— Ostrzegam, jako twoja przełożona i przyjaciółka. Mój dobry znajomy nie pochwala tego, że wcinasz się w jego sprawę. Jaki masz w tym cel?
Nadchodzi właśnie moment, w którym muszę zważać na słowa. Powiem coś nieodpowiedniego i nie tylko ja za to zapłacę. Co robić? Jak odpowiedzieć?
— To jakiś żart? — Staram się zabrzmieć najbardziej szczerze. — Nie mam czasu na gierki.
— Odpowiedz na pytanie. — Oznajmia ostro.
— A jak ci się wydaje? Ta sprawa pogrążyła wielu świetnych adwokatów. Całkowicie zrezygnowali, bo zszarganej reputacji nie byli w stanie już naprawić. Może jestem głupi i naiwny, ale chcę spróbować swoich sił.
— Masz zamiar zniszczyć swoją karierę, jak inni? Cała twoja dotychczasowa praca pójdzie na marne. — Zanosi się śmiechem. — To niedorzeczne.
— Pomyśl, jaką sławę zdobędę, jeśli mi się powiedzie, jako jedynemu? Warto zaryzykować. Poza tym, ostatnio się nudzę. Wszystkie "beznadziejne" przypadki już rozwiązane, a mnie wciąż mało. Chcę czegoś więcej. — Chowam telefon do kieszeni. — Pragnę, żeby każdy człowiek na świecie znał moje imię. Będę adwokatem, który nie boi się wyzwań i wygra każdą, z góry przegraną sprawę. — Kończę tę farsę, mając nadzieję, iż kupi moją ściemę.
— Zawsze podążałeś za niemożliwym do zdobycia, ale o dziwo udawało ci się osiągnąć cel. Obyś się na tym nie przejechał. — Wstaje z sofy. — Jeśli tak bardzo zależy ci na rozgłosie, to droga wolna. Pamiętaj tylko o jednej rzeczy, dobry prawnik wie, kiedy odpuścić. Lepiej będzie dla ciebie, jeśli po rozprawie dasz sobie spokój z tą sprawą i nie zagłębisz w szczegóły.
— Znasz mnie, nigdy nie interesowałem się klientami, a jedynie wygraniem rozprawy. — Krzyżuję ręce na piersi. — Dzięki za radę, zapamiętam ją.
Kobieta jeszcze przez chwilę przewierca mnie na
wylot swym lodowatym spojrzeniem, jakby chcąc wyczytać z wyrazu mojej twarzy,
czy mówię prawdę. Wytrzymuję tę "batalię" z obojętną miną. W końcu
szefowa opuszcza moją posiadłość. Opieram się plecami o ścianę i oddycham
ciężko. Piszę szybką wiadomość do wspólnika. "Dobre mi mało ważny w tej grze. Musimy pogadać."
Bennet i Parker nie darzą siebie sympatią i to zrozumiałe. Z kolei dziwny zbieg okoliczności, że spotkali się ponownie akurat w takim momencie i że Parker miał tą samą grupę krwi, co Jane. Niewątpliwie Bennet ma ogromny dług do spłacenia i już od samego początku wiedział, że nie będzie łatwo.
OdpowiedzUsuńSytuacja Marisy wydaje się teraz jeszcze bardziej skomplikowana, niż teraz. Teraz już mam pewność, że Parker, który zlecił wyciągnięcie Marisy z więzienia, nie ma nic wspólnego z szalonym rodzeństwem. Bennet znalazł się w niebezpiecznej sytuacji. Okazuje się, że jednak naraża się bardziej, niż mu powiedziano. Ciekawe co na to Parker.
Maggie
No cóż, Bennet odebrał Parkerowi coś cennego, wybraniając handlarza ludźmi, ale o tym później. Musiałam zastosować taki zabieg, gdyż Harvey w żaden inny sposób nie dałby się przekonać, aby pomóc Parkerowi.
UsuńFakt, walczą o nią już dwie strony. Komu się pierwszemu uda, kto wie?
Owszem, Bennet stąpa po cienkim lodzie, ale jest bystry, może jakoś sobie poradzi.
Dziękuję za opinię!
Pozdrawiam cieplutko,
Lex May