sobota, 1 października 2022

Chapter 4

Cześć! Tym razem przybywam z dłuższym rozdziałem niż poprzednio. Jakoś dobrze mi się go pisało, miałam dużo do przedstawienia, a efektem tego jest więcej do czytania. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Co sądzicie o powiązaniach między mężczyznami oraz sytuacji w domu Benneta? Miłego czytania!

Bennet Pov

~~*~~

— Jaki on piękny! — Na twarzy mej ukochanej pojawia się szeroki uśmiech.

Powodem tego zachwytu jest złoty pierścionek z drobnymi wzorkami, zwieńczony szafirem. Odkładałem na niego długo, wyrzekałem się nawet najdrobniejszych przyjemności, ale go mam. Ośli upór czasem popłaca. To dzięki niemu tyle wytrwałem w postanowieniu.

— Jane, czy wyjdziesz za mnie? — Klękam przed swą wybranką.

Wszyscy obecni w ekskluzywnym sklepie jubilerskim milkną, przyglądając się naszej dwójce z zaciekawieniem. W tym momencie można usłyszeć nawet przelatującą muchę, taka panuje cisza. Niecierpliwie wyczekuję odpowiedzi blondynki. W jej błękitnych oczach dostrzegam błysk. Na chwilę robi poważną minę, a za moment przykłada palce prawej dłoni do brody, rozważając wszystkie "za" oraz "przeciw". Jeszcze chwila ciszy i zwariuję.

— Niestety, ale muszę… — Zaczyna, a moje serce zamiera. Cała krew odpływa mi z twarzy. — Przyjąć twoje oświadczyny. — Dopowiada.

— Zgadzasz się? — Dopiero po upływie kilku sekund dociera do mnie sens jej słów.

— Tak, głuptasie. — Ponownie się uśmiecha, wyciągając dłoń w moją stronę. Bez wahania przyozdabiam serdeczny palec pierścionkiem.

Wstaję, podnoszę Jane i obracam wokół własnej osi, w akompaniamencie oklasków. Jednak nie owacje są tutaj najważniejsze, lecz kobieta, którą obejmuję ramionami. Nie mam zamiaru jej wypuścić z objęć. Jestem najszczęśliwszym facetem na ziemi. Jane to kobieta, mogącą mieć każdego, wielu adoratorów się za nią uganiało, a tymczasem ona wybiera mnie. Grzecznego, miłego i trochę nieśmiałego, dużego chłopca. Nudziarza.

— Wiem, że nie zawsze się zgadzaliśmy, ale to się zmieni. Ty jesteś dla mnie najważniejsza i nie obchodzi mnie, co mówią twoi rodzice.

— Nie, ani mi się waż tego zmieniać. W związku nie zawsze się zgadzamy, ale to właśnie jest nasz urok. Wybrałam ciebie takiego, jakim jesteś teraz. — Składa delikatny pocałunek na moim policzku. — I nie mogę oddychać. Zaraz mnie udusić, wariacie.

Na te słowa od razu się opanowuję, rozluźniając uścisk. Pomieszczenie wypełniam zakłopotanym śmiechem. Ze szczęścia rozpiera mnie energia. Do teraz nie wiedziałem, że mam aż tyle siły. To najszczęśliwszy dzień mojego życia, nic mi go nie zepsuje.

— Więc musimy pomyśleć nad salą, listą gości, wolnym terminem w kościele i urzędzie oraz o najważniejszym… sukience! — Wylicza Jane.

— Na wszystko mamy czas, nie musimy się spie… — Nie jest mi jednak dane skończyć, gdyż do sklepu wpada trzech zamaskowanych, barczystych mężczyzn, ubranych na czarno.

— To jest napad, wszyscy na ziemię. — Oświadcza jeden z nich, demonstracyjnie oddając jeden strzał w sufit.

Momentalnie zasłaniam Jane swoim ciałem i wykonujemy polecenie. Chwilowe krzyki przerażenia milkną, gdy kolejny rozjuszony napastnik grozi, że jak się nie zamkną to ktoś ucierpi. Są na tyle bezczelni, iż dokonują rabunku w biały dzień. Nikt ze zgromadzonych nie ma zamiaru udawać bohatera, bez zwłoki pozostali klienci wykonują polecenia bandziorów. Cholernie się boję, ale nie tylko o siebie. Na widok zapłakanej narzeczonej, czuję bolesne ukłucie w piersi. Muszę zadbać o jej bezpieczeństwo, więc próba powiadomienia władz nie wchodzi w grę. Nie wiem, do czego są zdolni i jak daleko mogą się posunąć. Żadnych fałszywych ruchów, bo nie tylko ja mogę przypłacić to życiem.

Obserwuję, jak dwóch bandytów napełnia płócienne torby drogą biżuterią, a trzeci nas pilnuje. Z jakiegoś powodu podchodzi do czarnoskórego mężczyzny, który znajduje się niedaleko drzwi. Kopie go, po czym przykłada mu broń do skroni.

— Widziałem, jak odsuwasz się w stronę wyjścia, śmieciu. — Jego chrapliwy głos odbija się echem w mojej czaszce. — Chcesz zgrywać bohatera i wezwać pomoc? A może jesteś tchórzliwym ścierwem, które tylko ma zamiar nawiać?

Nie takiej reakcji ofiary się spodziewam. Czarnoskóry mężczyzna, jakby nic sobie nie robiąc ze słów bandyty, uśmiecha się lekko.

— Żadnym z nich. — Prycha.

Co on wyprawia?! Życie mu niemiłe?! Ci goście nie żartują, są uzbrojeni i niebezpieczni. Ani trochę się ich nie boi? A może już postradał zmysły z przerażenia? Po kamiennym wyrazie na jego gładko ogolonej twarzy tego nie widać. Skądś go kojarzę…

— Chodźcie tutaj. — Odzywa się do wspólników, którzy już kończą wykonywane wcześniej zajęcie. — Ten szczur myśli chyba, że żartujemy. Uważasz nas za łgarzy?

— Co najwyżej za błaznów. — Jego odpowiedź działa na bandytę, jak na płachta byka.

Zaczyna on bez opamiętania wymierzać ofierze ciosy. Cywil z lekkim grymasem bólu przyjmuje atak. Przyglądam się, co sekundę zbliżającym dwóm oprychom. Ten koleś jest jakimś masochistą czy co? Ale te rysy twarzy, sposób mówienia, ton głosu. Jestem pewien, że gdzieś go już spotkałem, choć to mało istotne, w końcu zaraz zginie. Broń ponownie zostaje przyłożona do skroni klienta, a gdy obok oprawcy stają jego towarzysze, padają jedynie słowa:

— Nareszcie, ile można czekać…

Jak na zawołanie, trzech białych, przyodzianych w eleganckie garnitury mężczyzn, podnosi się z ziemi. Wykorzystują fakt, iż cała uwaga sprawców poświęcona jest pobitemu facetowi. Wytrącają oni bronie z rąk bandytów, a następnie ich obezwładniają. Szybka, bezbłędna akcja. Czarnoskóry mężczyzna podnosi się z posadzki, wyjmuje przenośne radio, po czym oznajmia "sytuacja opanowana". Nawet pół minuty nie mija, a do sklepu wkraczają policjanci, którzy przejmują zatrzymanych.

— Brawurowa akcja, Parker. — Jeden z przybyszów kieruje te słowa do rannego.

Zszokowani klienci sklepu ani drgną, dopóki stróże prawa nie oświadczają, że jest już bezpiecznie. W pośpiechu ludzie podnoszą się z podłogi, a następnie wybiegają na zewnątrz. Krzyczą podziękowania w stronę mundurowych, lecz nie przerywają opuszczania budynku. Na miejscu zostajemy tylko ja, Jane, policjanci, ci "wybawcy" oraz bandyci. Ukochana ciągnie mnie w stronę drzwi, lecz ja ani drgnę.

— Parker. — Już wiem, skąd go znam. Z rozprawy sądowej, do której przygotowywałem się miesiącami.

Zapewne ma do mnie o to żal. Bogaty biznesmen powiązany z handlarzami żywym towarem. Cały czas zarzekał się, że jest niewinny. Słono mi zapłacił za wygranie sprawy. Dowody zgromadzone przez Parkera okazały się niewystarczające, a oskarżonego uniewinniono. Skrupulatnie przedstawiał każdą poszlakę, szczegół, ale go zagiąłem. To dość stara sprawa, dlatego twarzy już prawie nie pamiętam, a nazwisko, jak przez mgłę. Bardzo mu zależało, aby tamten człowiek poszedł siedzieć. Jak mogłem o nim zapomnieć? To chyba przez nawał pracy. Sama rozprawa dała mi rozgłos oraz renomę, a ilu skrzywdziła?

— Harvey. — Odzywa się zniesmaczony. — Opuść miejsce zdarzenia. Później zostaniesz przesłuchany. Jako świadek przynajmniej nie będziesz ich bronił, próbował dowieść niewinności za kasę. Z resztą sam widziałeś, że są winni. A może to dla ciebie zbyt mało? — Ten kąśliwy komentarz jest zbędny. — Wyprowadźcie ich, chłopcy. — Odzywa się do mundurowych.

— Każdy ma prawo do obrony. Nie moja wina, że niektóre dowody są zbyt naciągane. — Jego uwaga mnie rozdrażnia, więc nie pozostaję dłużny.

— Bennet, proszę, chodźmy już. — Jane ponawia próbę odciągnięcia mnie od Parkera.

— Dla ciebie żaden dowód nie jest wystarczający. — Spogląda zszokowany na drzwi wejściowe, zza których dobiegają krzyki.

Nim się odwracam, do moich uszu dobiega wystrzał pistoletu. Wszystko dzieje się tak szybko. Gdy wreszcie jestem zwrócony twarzą do źródła zamieszania, dostrzegam przed sobą przerażoną Jane. Osuwa się na podłogę, a ja łapię ją w ostatniej chwili. Pod palcami czuję ciepłą ciecz. Gdy odrywam lewą dłoń od jej pleców, moje obawy potwierdzają się. To krew, której z każdą chwilą jest coraz więcej.

Bandyta natychmiast zostaje obezwładniony przez funkcjonariuszy. Odbierają mu broń, po czym spoglądają na zdenerwowanego Parkera.

— Wybacz, wyrwał Stevensowi broń i wbiegł tutaj. Zapewne chciał cię dobić. — Relacjonuje.

Miał zamiar zabić czarnoskórego policjanta, który go ośmieszył, ale był zasłonięty przeze mnie oraz Jane, więc trafił w nią. Nie ma innego wyjaśnienia. Powracam wzrokiem do ukochanej.

— Jane, Boże, trzymaj się. Wszystko będzie dobrze. — Głos mi drży, a oczy zachodzą łzami.

Parker wyrywa moją narzeczoną z mych rąk, po czym zmierza w kierunku wyjścia. Szok ustępuje złości i w mgnieniu oka się podnoszę.

— Co ty robisz?! — Wydzieram się, gdy go doganiam.

— To, co powinien zrobić każdy na moim miejscu. — Zanosi Jane do pobliskiej karetki i streszcza całe zajście. Ratownicy od razu przystępują do działania, informując mnie, gdzie ją zabierają. Następnie ruszają na sygnale, z piskiem opon.

— Skąd oni się tu wzięli… — Mówię oniemiały.

— Wezwaliśmy ich na wszelki wypadek, przewidując, że coś w trakcie akcji może pójść nie po naszej myśli. — Odpowiada.

— Muszę jechać do narzeczonej. — Gmeram dłonią w kieszeni, szukając kluczyków. Ręce tak mi się trzęsą, że je upuszczam kilka razy, zanim docieram do samochodu.

— Nie możesz prowadzić w takim stanie. — Parker wyrywa mi przedmiot z dłoni. — Ja cię zawiozę.

— Czemu to robisz? — W końcu nie darzy mnie sympatią, więc dlaczego chce pomóc?

— Wsiadaj do wozu. Pogadamy o tym później. — Oświadcza chłodno.

***

Niezdarnie podaję dane swoje oraz Jane w recepcji. Chcę, jak najszybciej dowiedzieć się, co z nią. Papierkowa robota to w końcu mój konik, lecz w tym momencie najgorszy wróg. Gdy formalności zostają wypełnione i wreszcie zostają mi podane informacje o stanie ukochanej, biegnę korytarzem na OIOM. Parker cały czas podąża za mną.

— Nie musisz tu być. Wyjaśnisz mi, o co ci chodzi, kiedy wszystko z nią będzie w porządku. — Rzucam pospiesznie, gdy docieramy przed drzwi odpowiedniej sali.

Starszy, siwiejący mężczyzna, pokryty licznymi zmarszczkami, zauważa mnie i kieruje się w stronę wejścia. Poły jego białego kitla powiewają przy każdym kroku.

— Dzień dobry, doktor Gallard. — Wyciąga dłoń w moją stronę, którą ściskam. — Pan jest kimś z rodziny? — Skinieniem głowy wskazuje Jane.

— Narzeczonym. — Odpowiadam bez namysłu. — Co z nią? Czemu nic nie robicie?!

— Spokojnie. Niestety mamy pewien problem. Pańska narzeczona ma bardzo rzadką grupę krwi, której obecnie nam brakuje. Straciła jej zbyt dużo i nie jesteśmy w stanie niczym wypełnić tej "luki". — Jego słowa brzmią, jak wyrok.

— Nie możecie jej sprowadzić? — Chwytam lekarza za ramiona, potrząsając nim.

— Nie dotrze na czas.

Odsuwam się od niego i wlepiam wzrok w moją piękną kobietę. Wiem, że nie  powinienem, ale to silniejsze ode mnie. Rozklejam się całkowicie. Myśl, iż ją tracę jest nie do zniesienia. Dzisiejszego ranka nawet do głowy mi nie przyszło, że będę stał przy OIOMie i oglądał jej śmierć. To się nie dzieje naprawdę. Musi być jakieś wyjście. Jane jest młodą, silną, pełną pasji kobietą. Nie może odejść teraz, w taki sposób. Ma wiele planów do zrealizowania i masę ludzi, którzy ją kochają. Boże, proszę, wiem, że ostatnio nie miałem czasu na modlitwę, ale wysłuchaj mnie, skruszonego grzesznika. Ocal ją, błagam, a już nigdy w ciebie nie zwątpię.

— Zgadza się pan? — Słowa specjalisty wyrywają mnie z rozmyślań.

— Słucham? — Potrząsam głową.

— Pan Parker ma tę samą grupę krwi, co pańska narzeczona. I wyraził zgodę, by oddać swoją. Czy nie ma pan nic przeciwko?

— Błagam, ratujcie ją. — Tylko tyle udaje mi się wykrztusić.

— W takim razie proszę udać się tym korytarzem prosto, a potem w lewo. Gdy operacja dobiegnie końca, od razu do pana przyjdę.

Posłusznie wykonuję polecenie lekarza. Mało informacji do mnie dociera, po usłyszeniu tej jednej rewelacji. Parker chce pomóc, oddać krew dla Jane, ale jaki przyświeca mu cel? W tej chwili nie ma to znaczenia, liczy się dla mnie jedynie zdrowie ukochanej.

***

Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, gdy otrzymuję dobre wieści. Operacja się udała, a ja mogę czuwać przy łóżku Jane. Robię to każdego dnia, aż otwiera oczy oraz rozmawia ze mną. Jeszcze tydzień i będę mógł ją zabrać do domu. Kiedy udaję się do automatu z kawą, dostrzegam Parkera. Siedzi przy jednym ze stolików, przyodziany w jeansy oraz białą koszulę. Jego uwaga skupia się na trzymanej w rękach gazecie.

— Usiądź. — Wskazuje wolne miejsce obok siebie, kiedy mnie zauważa.

Usadawiam się na wyznaczonym siedzisku. Kładę papierowy kubek z gorącym napojem na stoliku. Wpatruję się w czarnoskórego mężczyznę, który powraca do poprzedniego zajęcia. Nieznośna cisza, jaka zawisa nad nami, zdaje mu się nie przeszkadzać. Nie mam całego dnia na przesiadywanie z nim tutaj, muszę, jak najszybciej wrócić do Jane.

— Słuchaj, chcę ci podziękować za pomoc. Uratowałeś moją narzeczoną. Jeśli mogę coś dla ciebie zrobić… — Wyrzucam to z siebie.

— Nie zrobiłem tego do końca bezinteresownie, więc podziękowania są zbędne. A skoro już zaczynasz temat spłaty tego zadłużenia…

— No tak, w tym świecie nie ma nic za darmo. — Wzdycham. — Czego chcesz?

— W pewnej sprawie pokazałeś, jaki drobnostkowy jesteś, przez co wypuszczono winnego na wolność. — Przekręca stronę czasopisma.

— Nie miałeś wystarczających dowodów. Jeśli chcesz mnie namówić, żebym pomógł ci pogrążyć mojego byłego klienta…

— Niczego takiego nie chcę. — Przerywa mi. — Jesteś jednym z najlepszych adwokatów, karierowiczu. Pewna sprawa może przysporzyć ci większej sławy. — Wskazuje palcem na artykuł gazety, którą kładzie przede mną.

— Sprawa Marisy Turner? To jakiś żart? Ona jest, jak mina, jej nie można wyciągnąć z więzienia. — Kręcę głową z dezaprobatą.

— Ma wyjść na wolność, a ty mi w tym pomożesz. Masz dziesięć lat, żeby się dobrze przygotować.

— Nie zgodziłem się! Muszę wracać, by otoczyć opieką moją narzeczoną.

— Pamiętaj, gdyby nie ja, nie miałbyś się już kim opiekować. — Wstaje z krzesła i rusza do wyjścia. — W odpowiednim czasie zgłoszę się do ciebie po spłatę tego długu.

~~*~~

 

Podrywam się z łóżka, przerażony. Znów to samo, pieprzone wspomnienie, które uświadamia mnie, w jak głębokim gównie siedzę. Parker ma rację — tylko dzięki niemu Jane wciąż żyje, więc muszę mu pomóc. Jednak sprawa, którą wybrał… Ona pogrąża mnie w strachu coraz bardziej. Na ten moment negatywne konsekwencje podjęcia tej sprawy nie odbijają się na mojej rodzinie, a na samej Turner. Kiedy to ulegnie zmianie? Całuję delikatnie śpiącą żonę w policzek, aby jej nie obudzić. Wstaję z łóżka i zakładam szare, dresowe spodnie, która mam pod ręką oraz czarny t-shirt. Już zaczyna świtać, więc to pora mojego biegania. Gdy schodzę do salonu, dostrzegam delikatną, kobiecą sylwetkę, okupującą kanapę.

— To się nazywa włamanie. Nie mogłaś po prostu zapukać, Elise? — Przyglądam się drzwiom.— Jak tu weszłaś i dlaczego? Pracę zaczynam za cztery godziny, szefowo.

Brunetka spogląda na mnie chłodno, swymi błękitnymi oczami. Poprawia beżowy kombinezon, po czym oznajmia:

— Siadaj, musimy porozmawiać.

Brzmi to, jak rozkaz. W tym momencie podnosi mi ciśnienie. Robię głęboki wdech, a następnie wypuszczam powietrze, aby się uspokoić. Może i jest moją szefową, ale to do niej niepodobne. Nigdy nie włamywała się do mojej posiadłości, a łączą nas jedynie relacje zawodowe.

— Możesz mi rozkazywać w pracy, ale nie w moim domu. Do reszty ci odbiło? Upiłaś się czy jak? Wyjdź stąd, inaczej wezwę policję. Porozmawiamy w pracy, gdy się ogarniesz.

— Nie jestem pijana, a do takich radykalnych działań zmuszasz mnie swoim zachowaniem. Dotąd byłeś grzeczny i nie wtykałeś nosa w nie swoje sprawy. Ostrzegałam cię, abyś nigdy nie interesował się tematem Turner. — Jest spokojna, nie bełkocze, lecz tej kwestii nie powinna załatwiać tutaj. Do tego, to żaden powód usprawiedliwiający włamanie.

— Dosyć, dzwonię na policję. — Nie zamierzam się użerać. Już wykręcam na komórce odpowiedni numer, ale słowa szefowej powstrzymują mnie przed naciśnięciem zielonej słuchawki.

— Śmiało, droga wolna, jeśli nie zależy ci na bezpieczeństwie rodziny…

— Grozisz nam?! — Wybucham.

— Ostrzegam, jako twoja przełożona i przyjaciółka. Mój dobry znajomy nie pochwala tego, że wcinasz się w jego sprawę. Jaki masz w tym cel?

Nadchodzi właśnie moment, w którym muszę zważać na słowa. Powiem coś nieodpowiedniego i nie tylko ja za to zapłacę. Co robić? Jak odpowiedzieć?

— To jakiś żart? — Staram się zabrzmieć najbardziej szczerze. — Nie mam czasu na gierki.

— Odpowiedz na pytanie. — Oznajmia ostro.

— A jak ci się wydaje? Ta sprawa pogrążyła wielu świetnych adwokatów. Całkowicie zrezygnowali, bo zszarganej reputacji nie byli w stanie już naprawić. Może jestem głupi i naiwny, ale chcę spróbować swoich sił.

— Masz zamiar zniszczyć swoją karierę, jak inni? Cała twoja dotychczasowa praca pójdzie na marne. — Zanosi się śmiechem. — To niedorzeczne.

— Pomyśl, jaką sławę zdobędę, jeśli mi się powiedzie, jako jedynemu? Warto zaryzykować. Poza tym, ostatnio się nudzę. Wszystkie "beznadziejne" przypadki już rozwiązane, a mnie wciąż mało. Chcę czegoś więcej. — Chowam telefon do kieszeni. — Pragnę, żeby każdy człowiek na świecie znał moje imię. Będę adwokatem, który nie boi się wyzwań i wygra każdą, z góry przegraną sprawę. — Kończę tę farsę, mając nadzieję, iż kupi moją ściemę.

— Zawsze podążałeś za niemożliwym do zdobycia, ale o dziwo udawało ci się osiągnąć cel. Obyś się na tym nie przejechał. — Wstaje z sofy. — Jeśli tak bardzo zależy ci na rozgłosie, to droga wolna. Pamiętaj tylko o jednej rzeczy, dobry prawnik wie, kiedy odpuścić. Lepiej będzie dla ciebie, jeśli po rozprawie dasz sobie spokój z tą sprawą i nie zagłębisz w szczegóły.

— Znasz mnie, nigdy nie interesowałem się klientami, a jedynie wygraniem rozprawy. — Krzyżuję ręce na piersi. — Dzięki za radę, zapamiętam ją.

Kobieta jeszcze przez chwilę przewierca mnie na wylot swym lodowatym spojrzeniem, jakby chcąc wyczytać z wyrazu mojej twarzy, czy mówię prawdę. Wytrzymuję tę "batalię" z obojętną miną. W końcu szefowa opuszcza moją posiadłość. Opieram się plecami o ścianę i oddycham ciężko. Piszę szybką wiadomość do wspólnika. "Dobre mi mało ważny w tej grze. Musimy pogadać."



2 komentarze:

  1. Bennet i Parker nie darzą siebie sympatią i to zrozumiałe. Z kolei dziwny zbieg okoliczności, że spotkali się ponownie akurat w takim momencie i że Parker miał tą samą grupę krwi, co Jane. Niewątpliwie Bennet ma ogromny dług do spłacenia i już od samego początku wiedział, że nie będzie łatwo.
    Sytuacja Marisy wydaje się teraz jeszcze bardziej skomplikowana, niż teraz. Teraz już mam pewność, że Parker, który zlecił wyciągnięcie Marisy z więzienia, nie ma nic wspólnego z szalonym rodzeństwem. Bennet znalazł się w niebezpiecznej sytuacji. Okazuje się, że jednak naraża się bardziej, niż mu powiedziano. Ciekawe co na to Parker.

    Maggie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No cóż, Bennet odebrał Parkerowi coś cennego, wybraniając handlarza ludźmi, ale o tym później. Musiałam zastosować taki zabieg, gdyż Harvey w żaden inny sposób nie dałby się przekonać, aby pomóc Parkerowi.
      Fakt, walczą o nią już dwie strony. Komu się pierwszemu uda, kto wie?
      Owszem, Bennet stąpa po cienkim lodzie, ale jest bystry, może jakoś sobie poradzi.
      Dziękuję za opinię!
      Pozdrawiam cieplutko,
      Lex May

      Usuń