środa, 3 stycznia 2024

Chapter 19

Hej! Przyznaję, że pisałam ten rozdział cały dzień. Miałam wiele pomysłów, jak go poprowadzić, aż w końcu nie zrealizowałam żadnego ze starych zamysłów, tylko w całości rozpisałam nowy, który spadł na mnie, jak grom z jasnego nieba. xD Podoba wam się takie rozwiązanie? Miłego czytania!


Co prawda sen dopadł mnie po długim czasie, lecz dobre jest to, że chociaż na chwilę udało się zmrużyć oko. Jednak czuję, iż nie jest mi wygodnie w obecnej pozycji. Leżę na czymś twardym, co rytmicznie wzrasta i opada. Przejeżdżam dłonią po tej poduszce, a ona okazuje się ludzkim ciałem. Otwieram oczy, by się przyjrzeć. Skóra na brzuchu mężczyzny jest pokryta licznymi bliznami. Odrywam się od niego, jak poparzona.

— Coś taka wystraszona? Chciałaś, żebym tu z tobą został, pamiętasz? — Nawet nie otwiera oczu. Na jego usta wkrada się szelmowski uśmieszek. — Przypomnę ci, nic między nami nie zaszło.

Opadam z powrotem na kanapę obok niego. Blondyn przewraca się na bok, a następnie otwiera oczy. Przyglądamy się sobie w milczeniu. Ponownie jego twarz dzieli niewielka odległość od mojej. Jednak teraz żadne z nas nie próbuje pokonać tego dystansu. Panująca cisza staje się pomału nieznośna. Znajduję sobie zatem zajęcie. Przelatuję wzrokiem po klatce piersiowej blondyna. Mimowolnie moja prawa dłoń wędruje ku bliznom okalającym ciało Luke’a.

— Trochę ci ich przybyło. — Kwituję.

— Nie tylko mnie. — Jego dłoń prześlizguje się po moim prawym łuku brwiowym, aż schodzi niżej, do ogromnej szramy szpecącej szyję.

— Czyżbyś znowu chciał zagrać?

— Nie mam o czym opowiadać. Wszystkie te blizny powstały w wyniku tortur przeprowadzonych przez Hopkinsa i Meyera. Dzieli je pewien okres czasu oraz różnorodność narzędzi, którymi je zrobiono, ale poza tym niczym specjalnie się nie różnią. To samo miejsce, kaci oraz okoliczności. Nic zabawnego się z nimi nie wiąże.

— Żadne z nas nie miało szczęścia. Ślad na łuku brwiowym pozostał po pobiciu przez strażniczki podległe "Crossowi". Natomiast blizna na szyi…

— Jest znakiem, że się poddałaś i chciałaś zakończyć swoje męki.

— Wiem, co próbujesz przez to powiedzieć. Jestem tchórzem, któremu nawet samobójstwo nie wyszło. — Prycham.

— Nie mam prawa cię oceniać, bo sam uciekłem od bólu. Każdy ma określony limit wytrzymałości, a my przekroczyliśmy swój. Mimo wszystko wciąż tu jesteśmy i pełnimy rolę wrzodu na dupie naszego oprawcy.

— Trafnie to ująłeś.

— Zbierajcie się, czas omówić szczegóły. — Do pokoju zagląda Parker.

Bez ociągania podnosimy się z łóżka. Idziemy do salonu, w którym po raz pierwszy od dawna zobaczyłam Hemmingsa, gdy zginął Railey. Czekają już na nas obaj towarzysze.

— Sprawa wygląda następująco. Dzięki wzmożonym przez policjantów Parkera patrolom w kluczowych dla "Crossa" miejscach handlowych, przeniósł się do niewielkiej rezydencji na obrzeżach Woodstown. Ma tam czekać na ważnego kontrahenta. Budynek jest słabo strzeżony na życzenie strategicznego, stałego klienta. Znają się od lat, więc wystarczy im maksymalnie pięciu strażników do ochrony. Większa ilość wzbudziłaby nieufność. Skoro niemal wszyscy egzekutorzy leżą metr pod ziemią, Bailey kazał mi wybrać troje najlepszych strażników, z jego dostępnych zasobów. Nie raz pomagałem mu w rekrutacji obiecujących ludzi, więc tę kwestię powierzył mi, tak jak zakładaliśmy. Zatem od dzisiaj będziecie Alice, Benson oraz Ted. — Meyer od razu przechodzi do rzeczy.

— Nie zapomniałeś o czymś? Znają nasze twarze, więc zmiana personaliów nic nie da. — Parskam.

— Spokojnie, strażnicy wszystkich obiektów noszą specjalnie uniformy. Dzięki temu kontrahent nie wie, jak wyglądamy. W wypadku jego zdrady nas nie rozpozna, kiedy pójdziemy go usunąć. Działa to oczywiście w obie strony. Poza tym stroje chronią nas, gdyby coś poszło nie tak i wywiąże się strzelanina. Na dodatek w trakcie rozmów między partnerami biznesowymi nasze twarze nie mają żadnego znaczenia. — Wyciąga z worka, który przynosi Parker odpowiednie uniformy. — Przebierajcie się.

Stroje przypominają trochę mundury SWAT. Bluza z długimi rękawami oraz spodnie z wieloma kieszeniami, by ukryć w nich broń białą oraz magazynki. Gruby, skórzany pas, do którego przytwierdzona jest kabura na krótki pistolet. Ciężkie, żołnierskie buty wiązane na sznurowadła. Kamizelkę kuloodporną pomaga mi przymocować Luke. Całości dopełnia hełm z grubym szkłem, zza którego nie widać twarzy. Wszystko jest w czarnym odcieniu. Do tego karabinek automatyczny M4 i kilka magazynków, które towarzysze ukrywają w kieszeniach.

— No proszę, teraz  nikt was nie rozpozna. Żadnej kontroli nie będziecie przechodzić, w końcu to ja was wybrałem i przywiozłem. Matt nie ma powodu, by mi nie ufać. — Kontynuuje Meyer. — Turner, ty jako jedyna nie masz pocisków, ale musimy stwarzać pozory, dlatego dostałaś spluwę.

— Dawno nie strzelałaś, więc mogłabyś przypadkiem odstrzelić siebie lub kogoś z nas… Popieram to rozwiązanie. — Wtrąca Luke. — Może być różnie, więc trzymaj się blisko mnie przez cały czas.

Nie zamierzam się kłócić, bo myślę podobnie. W porównaniu do nich nie mam żadnego doświadczenia w strzelectwie. Poza tym sama myśl o broni napawa mnie obrzydzeniem. Wciąż przed oczami mam spluwę wycelowaną w moją stronę wiele razy oraz tę, która miała ocalić mi życie, a zamiast tego odebrała je Cliffordowi. Jednak muszę wziąć udział w tym teatrzyku i trzymać tę przeklętą broń. Ostatnie wydarzenia przekonały nas, aby się nie rozdzielać, a także w obliczu niebezpiecznego wyjazdu pozostać razem. Nikogo już samego w kryjówce nie zostawimy. Żadna opcja nie jest doskonała, lecz większe szanse na przeżycie mamy razem.

— Czy chcę wiedzieć, co spotkało właścicieli imion, które przejęliśmy? — Pytam.

— Siedzą sobie w towarzystwie kolegów Parkera po fachu. Na komendzie Matt ma zbyt wielu kretów, więc musieliśmy zamknąć ich w opuszczonym magazynie. Gdy wszystko się skończy, trafią za kratki. Czy taka odpowiedź cię satysfakcjonuje? — Odpowiada Meyer.

— Owszem. — Oddycham z ulgą.

— W takim razie ruszajmy, czas nas goni. Resztę obgadamy po drodze. — Oświadcza Parker.

 

***

Faktycznie, rezydencja, w której aktualnie urzęduje Matt jest dość skromna. Niewielki plac, wyłożony ozdobnymi kamieniami. Jedynymi pasmami zieleni są dwa prostokątne kawałki po obu stronach bramy, zbudowanej z czarnych desek kompozytowych. Na tych niewielkich skrawkach rosną różnokolorowe kwiaty. Przed budynkiem jest trzecie i ostatnie pasmo zieleni w postaci okręgu. Sam jego środek zdobi drzewo liściaste otoczone równo podciętym żywopłotem. Podjeżdżamy dwoma Range Roverami — w jednym z nich Meyer oraz Parker, w drugim ja z Hemmingsem.

Dom jest dość prosty, dwupiętrowy oraz dwuskrzydłowy, przez co przypomina długością prostokąt. Zdobi go deska szalunkowa o kolorze brązowym. Pasuje idealnie do dwuskrzydłowych, dębowych drzwi. Można się do nich dostać po trzech stopniach marmurowych schodów. Dwa rzędy ogromnych okien po obu stronach domu wyglądają nieco upiornie przez swój kształt — przypominają pajęczyny. Płaski dach pokrywa szara blacha, a na nim mruga jakiś jasny punkt.

— Natasha jest już na pozycji. — Oznajmia Meyer. — Ją zostawcie mnie. Wprowadzę was do sali konferencyjnej, gdzie czeka Matt. — Spogląda na zegarek w telefonie. — Mamy pięć minut zapasu, zanim przyjedzie kontrahent, więc zgarniemy obu podczas spotkania.

Nie rozglądam się zbytnio. Zmierzamy korytarzem po czerwonym, puszystym dywanie. Na białych ścianach wiszą jakieś obrazy w złotych ramkach, które niezbyt mnie interesują. Skupiam swój wzrok na schodach. Wspinamy się po nich, a następnie zmierzamy w lewo, do końca długiego korytarza.

Josh otwiera klonowe drzwi, a za nimi dostrzegam źródło wszelkiego zła. Siedzi dumnie na drewnianym krześle z aksamitnego, białego obicia naprzeciwko drzwi, przy okrągłym stole. Rzuca nam surowe spojrzenie swymi szmaragdowozielonymi oczami. Jest gładko ogolony, jego twarz zdobią już liczne zmarszczki, a blond loki ma idealnie ułożone. Ubrany jest w elegancki, granatowy smoking. Łokcie opiera na teczce z dokumentami, która leży otwarta na solidnym, dębowym stole.

W pomieszczeniu nie znajduje się nic więcej poza krzesłem naprzeciwko "Crossa", zapewne dla gościa, którego oczekuje.

— Spóźniłeś się. — Kwituje.

— Przepraszam, akurat złapaliśmy gumę. Zmiana koła trochę nam zajęła. — Meyer sprzedaje mu obmyśloną wcześniej bajeczkę.

— Kogo mi tutaj przyprowadziłeś?

— Alice, Bensona i Teda. Ich akta dostał szef wczoraj. — Wskazuje na nas skinieniem głowy.

— Dobrze się zapowiadają? Potrzebuję nowych egzekutorów.

— Jak najbardziej. Nadarzy się dziś okazja, by zobaczył pan ich w akcji. Gwarantuję, że to będzie niezapomniane widowisko. — Prawy kącik ust Josha nieznacznie drga. — Pójdę przywitać gości, za chwilę powinni pojawić się w drzwiach. Wy w tym czasie ustawcie się i bądźcie gotowi. — Rusza do drzwi, zakładając hełm.

Stajemy za Bailey’em w niedalekiej odległości od siebie. Wystarczy wyciągnąć rękę w bok, a można dotknąć ramienia towarzysza. Zajmuję miejsce po środku, centralnie za Mattem, po mojej lewej jest Parker, a Hemmings okupuje prawą stronę.

Meyer ma niewiele czasu, aby unieszkodliwić Natashę. Musi stać pod drzwiami, gdy kontrahent przyjedzie. Nie ma miejsca na błędy. Jest profesjonalistą, do tego Morgan mu ufa, więc szybko się z nią upora. Obawiam się jednak, że Hemmingsowi puszczą nerwy. Przyciska nerwowo uniesioną broń do klatki piersiowej. Zapewne na jego twarzy maluje się zdenerwowanie. Od lat nie był tak blisko "Crossa", w dodatku bezbronnego. Element zaskoczenia to wspaniała szansa. Może wyciągnąć do niego broń i strzelić. Bailey nawet nie zauważa napiętego z nerwów strażnika, bo odwrócony jest do nas plecami. Luke walczy teraz z ogromną chęcią wyrównania rachunków. Wie, iż musi trzymać się ustaleń, co wywołuje w nim frustrację. Cel jest na wyciągnięcie ręki, siedzi tuż przed nosem, ale blondyn nie może strzelić. Najpierw drugi zwyrodnialec musi wejść do środka. Wydaje się, że mijają wieki, gdy człowiek jest tak blisko zrealizowania celu, lecz brakuje mu jednego elementu.

Na szczęście drzwi się otwierają, a do pomieszczenia wchodzi Meyer, pięciu uzbrojonych strażników z zakrytymi twarzami za pomocą chust oraz cel numer dwa. Donovan McGee jest znanym w półświatku handlarzem ludźmi. Wyrządził wiele zła na masową skalę, przerzucając porwane na zamówienie kobiety oraz dzieci. Taka świnia zasługuje, by przy okazji zarobić kulkę.

Pięćdziesięciosiedmioletni, siwiejący już mężczyzna przyodziany jest w czarny garnitur. Twarz pokrywają mu zmarszczki oraz starannie przystrzyżona, długa broda. Siwe pasma włosów sięgają do ramion przybysza. Gdy wypowiada słowa powitania dostrzegam, że ma wprawione złote zęby. Rzuca nam krótkie spojrzenie piwnymi oczyma, po czym siada na przygotowanym dla niego miejscu.

Strażnicy mężczyzny ubrani są w stroje moro. Ich klatki piersiowe chronią kamizelki kuloodporne. Na głowach mają czapki z daszkiem w zielono-czarne łaty, a twarze osłaniają czerwone, wzorzyste chusty. W rękach trzymają karabiny automatyczne AKM, gotowe w każdej chwili nafaszerować nas ołowiem.

Meyer zajmuje miejsce przy drzwiach, za gośćmi Bailey’a. Czeka na odpowiednią chwilę, żeby rozpocząć operację. To spotkanie jest tak naprawdę zaplanowaną egzekucją. McGee oszukuje "Crossa" i zachowuje więcej pieniędzy z przemytu ludzi, niż powinien. Stara się to ukrywać, fałszując papiery, jednak przed wzrokiem Matta nic się nie ukryje. Ma kreta w szeregach Donovana, który donosi mu na bieżąco o finansowych przekrętach swego pracodawcy. Gdy Josh wyda nam znak, mamy zacząć strzelać. A raczej Parker i Hemmings, bo ja nie posiadam nabojów. Ochroniarzy McGee nie da się aresztować. To płatni mordercy z półświatka, którzy wolą umrzeć niż trafić za kratki. Musimy ich tylko ubiec, bo inaczej ktoś z nas ucierpi.

— Donovan, jak miło, że wpadłeś. — Głos zabiera Matt.

— W końcu nie miałem wyboru. Tobie nie można odmówić, partnerze. — McGee "odbija piłeczkę".

— Czy biznesowi partnerzy nie powinni sobie ufać i być względem siebie uczciwi? — Bailey od razu przechodzi do sedna.

— Święta prawda. — Donovan odpowiada bez namysłu.

— W obecnych czasach ciężko o dobrych partnerów biznesowych. Na każdym kroku próbują cię oszukać, a także wbić nóż w plecy, gdy nie patrzysz. — "Cross" dalej brnie w ten niebezpieczny temat.

— Owszem, dlatego cieszę się, że jesteśmy ponad te prymitywne zagrywki. Wiele lat budowaliśmy naszą współpracę opartą na zaufaniu. Tylu zdrajców próbowało nas poróżnić, aż ciężko zliczyć, nie mówiąc o ogromie podejść policji do aresztowania. A mimo to przetrwaliśmy, bo działaliśmy razem. — Od ckliwej gatki McGee aż mnie mdli.

— Nawet najbardziej zaufanym pracownikom w końcu chęć położenia łap na pieniądzach pracodawcy przewraca w głowie. Są też tacy, którzy bawią się w obrońców sprawiedliwości, jak Patrick Turner. — Prycha.

— Pamiętam tego głupca. Naprawdę myślał, że posadzi cię za kratkami. — Zanosi się głośnym śmiechem. — Ostatecznie skazał swoją rodzinę na śmierć. Tak kończą frajerzy.

Ciśnienie skacze mi momentalnie. W przypływie furii mogłabym postawić na szwank cały nasz plan, strzelając mu między oczy. Nie wiem, czy udałoby mi się trafić, jednak to nie miałoby już znaczenia. Dobrze, że nie posiadam nabojów, bo wydałabym na nas wyrok śmierci.

— A ta dupeczka, która mu pomagała? Reporterka… Kojarzysz ją? — Donovan gładzi pokaźną brodę.

— Khadi Parker.

— Dokładnie. Właściciel burdelu był wniebowzięty, gdy dostał na tacy tę czarnoskórą piękność. Ponoć przynosiła mu duże dochody, ale w końcu przedawkowała. — Podły uśmieszek nie schodzi z twarzy McGee.

Teraz to Ethan zaciska mocno dłonie na karabinie. Jego klatka piersiowa porusza się zdecydowanie zbyt szybko. Nerwy pomału przejmują nad nim kontrolę. Ręce zaczynają mu się trząść. Niedobrze, zaraz wszystko się wyda.

Każdemu nerwy puszczają, jesteśmy o krok od przedwczesnego ataku. Meyer przygląda się całej scenie, ma najlepszy widok na nas, a także jest poza zasięgiem wzroku wrogów. Ze strategicznego punktu widzenia ma przewagę, której nie wykorzystuje. Na co on jeszcze czeka? Za chwilę możemy stracić nad sobą panowanie, a wtedy wszyscy będziemy w niebezpieczeństwie. Czort jeden wie, jak "ciężkie działa" jeszcze wytoczą w tej konwersacji. Błagam, szybciej.

— Tak pogardliwie wypowiadasz się o zdrajcach, aż zaczynam się zastanawiać czy to pojęcie jest ci znane. — Bailey raczy go surowym tonem. — Jednak prawidłowo podjąłeś temat Turnera, co sugeruje, że twoje działania są wynikiem ignorancji i wrachowania, a nie niewiedzy.

— O czym mówisz? — McGee wydaje się zdenerwowany.

Zamiast udzielić odpowiedzi, Matt zamyka teczkę z dokumentami, po czym płynnym ruchem odpycha ją w stronę wspólnika. Donovan od razu zabiera się za wertowanie papierów. Z każdą kolejną chwilą mężczyzna blednie ze strachu.

— To kłamstwo! Matt, przecież mnie znasz… — Próbuje się jeszcze bronić. — Te świstki są podrobione. Ktoś chce mnie udupić.

— Nie rzucałbym bezpodstawnych oskarżeń, gdybym nie zdobywał dowodów przez dwa ostatnie lata. Już upewniłem się co do twojej winy. — Uderza pięścią o blat stołu. — Chociaż w tej chwili mógłbyś się przyznać i powiedzieć mi, dlaczego tak zaufany, wieloletni kontrahent nagle postanowił mnie okradać. Dużo zarabiałeś na naszych interesach, ale tobie wiecznie jest mało. Wiesz, co jednak wkurza mnie najbardziej? — Robi chwilową pauzę, podczas której McGee kręci przecząco głową. — Pogarda, z jaką wypowiadasz się o zdrajcach, jakbyś ty był świętoszkiem, a tak naprawdę jesteś jeszcze gorszym karaluchem, którego należy szybko zgnieść.

Na te słowa Meyer od razu kieruje broń do strażników Donovana, a Hemmings wraz z Parkerem go naśladują. Padają szybkie strzały, zanim przydupasy handlarza zdążą zareagować. Wszyscy padają trupem. Ostatni przy życiu pozostaje McGee.

— Matt… — Mówi błagalnie.

— Zawiodłeś mnie. Przez takich, jak ty tracę wiarę w ludzką uczciwość. — Wypowiada te słowa z niesmakiem. — Żegnaj.

Ethan podchodzi do Donovana. Przystawia mu lufę do skroni, a następnie bez wahania naciska spust. Mózg rozpryskuje się na podłodze, a bezwładne ciało spada z krzesła, prosto w szkarłatną posokę.

— Posprzątajcie tutaj. — Oświadcza "Cross", wstając z miejsca.

Według planu, podchodzę szybko, nim mężczyzna całkiem się podniesie z krzesła. Uderzam go kolbą karabinu w tył głowy. Blondyn pada na stół, nieprzytomny.

— Teraz ja mam dla ciebie coś specjalnego. — Szepczę mu do ucha, po zdjęciu hełmu.

 

***

Otwiera oczy, zaskoczony. Dotyka prawą dłonią miejsca uderzenia. Krzywi się przy tym geście. Ból głowy mu doskwiera, a dodatkowo jest w nieznanym miejscu. Obcy ludzie, którzy mieli ochronić mu dupę, okazują się jego największymi wrogami. Stoimy teraz przed nim w codziennych, luźnych ubraniach, a Matt przygląda się nam z niedowierzaniem. Towarzysze celują do niego z M4, z wyjątkiem Parkera, który biernie ogląda całe przedstawienie.

— Gdzie ja jestem? — To pytanie pierwsze wydobywa się z jego ust.

— Rozejrzyj się, a zrozumiesz. Urządzam ci wycieczkę tematyczną. — Prycham.

Bailey niechętnie wykonuje polecenie. Przebiega wzrokiem po wybiegach dla dzikich zwierząt, które się tutaj znajdują. Wstaje, podpierając się o najbliższą barierkę za jego plecami — moje ulubione zwierzęta zamieszkują tamtą przestrzeń.

— Zoo? Co to za dziecinada? — Mierzy nas jadowitym spojrzeniem.

— Jaka dziecinada? Mówiłam przecież, że urządzam ci wycieczkę tematyczną. — Przewracam teatralnie oczami. — Spójrz za siebie.

— Wybieg tygrysów i co z tego? — Szybko wykonuje moje polecenie.

— Nie uważasz, że są podobne do ludzi? Po ich zachowaniu można rozpoznać, które urodziły się poza zoo i wciąż pamiętają smak wolności. Uwięzione w klatce marnieją, są mniej ożywione, wręcz zasmucone. Ich oczy tracą blask. — Podchodzę bliżej. — Podobnie jest z człowiekiem. Gdy zamykasz go w celi, powoli się wyniszcza. Ożywiony niegdyś wzrok staje się martwy. Frustracja szczególnie rośnie u niewinnie skazanych. Odebrano im wolność niesłusznie, tak jak tym dzikim, majestatycznym zwierzętom. — Uśmiecham się szeroko. — Jeszcze jedno ich łączy. Pamiętają swojego oprawcę. Jeśli tylko nadarzy się okazja, z radością rozerwą go na strzępy.

— Hej, ty, policjancie. — Zwraca się do Parkera. — Nie powinieneś mnie raczej aresztować?

— Jestem tylko emerytem, który wybrał się do zoo. — Odpowiedź Ethana go rozwściecza.

— O tej porze jest już zamknięte! — Spogląda na swojego rolexa. — Więc to zwykłe włamanie. Kamery na pewno was uchwyciły.

— Jakie kamery? — Spoglądamy po sobie rozbawieni. — Ja widzę tylko ich resztki walające się po ziemi. — Parskam śmiechem. — Ktoś taki nie powinien dłużej panoszyć się na tej planecie. W więzieniu zbyt dobrze by ci było, a długo i tak byś tam nie zabawił.

— Nie odważycie się. — Cedzi przez zaciśnięte zęby. — Meyer, miałem cię za wiernego przyjaciela, niemal brata, a ty mnie wystawiłeś!

— Za to ty zniszczyłeś mi życie, żebym do ciebie dołączył. — Jego odpowiedź zaskakuje Matta. — Tak, wiem o wszystkim.

— Kolej na ciebie. Poczuj to, co wszystkie twoje ofiary. — Kopię go w klatkę piersiową.

"Cross" popełnił ostatni błąd, do końca opierając się o niską barierkę. Łatwo się przez nią ześlizguje od impetu uderzenia i spada z hukiem na wybieg. Dwa tygrysy, które obserwowały nas przez cały czas, dopadają ofiarę. Do moich uszu docierają okropne, agonalne krzyki mężczyzny. Nie odrywam wzroku nawet na chwilę. Przyglądam się całości męczarni rozrywanego na kawałki wroga. Leży na plecach, starając się odpychać zwierzęta rękami i nogami, ale na próżno. Gdy jeden z tygrysów wgryza się w tętnicę szyjną, po około pół minuty wrzaski ustają. Widok pożeranego żywcem człowieka jest okropny. Matt był gnidą i zasłużył na wszystko, co najgorsze. Odebrał niezliczoną ilość żyć, w tym moich najbliższych, jednak taka śmierć była zbyt bestialska.

— Okej, teraz możesz mnie aresztować. — Wyciągam ręce w stronę Parkera. — Przynajmniej pójdę do więzienia za coś, co faktycznie zrobiłam.

— Swoje już odsiedziałaś. Te dwadzieścia lat ci nie wystarcza? — Jego odpowiedź jest zadziwiająca.

— Zabiłam człowieka i tak po prostu pozwolisz mi odejść? — Ciężko w to uwierzyć. — Zmieniłeś się. Jeszcze wczoraj przez myśl by ci to nie przeszło.

— Nie przyzwyczajaj się. — Kwituje. — Poza tym to był nieszczęśliwy wypadek. Wielki biznesmen zabalował, zadarł z osiedlowymi oprychami, którzy nieźle mu przyłożyli w głowę. Stracił orientację, obudził się akurat w zoo wieczorem i wpadł na wybieg tygrysów. Nie powinien był się tak bardzo wychylać zza barierki.

— A co ze mną? — Wtrąca Hemmings.

— Bycie przez kilka lat workiem treningowym to także surowa kara. Odpokutowałeś tym swoje grzechy. — Stwierdza Parker. — Nigdy się nie spotkaliśmy. "Mrok" zniknął lata temu i ta zagadka pozostanie nierozwiązana.

— No proszę, chyba myliłem się co do ciebie. — Luke podaje mu rękę, którą Ethan ściska w geście pojednania.

— Pozostaje jeszcze kwestia Lauren. Nie było jej w rezydencji. — Zmieniam temat.

— Dowody, które zgromadził twój ojciec jej nie obejmują, ale doprowadzą do skazania wielu pracowników i kontrahentów "Crossa". — Parker krzyżuje ręce na piersi. — Może da radę pomóc spuścizna Ashtona i Christiana. Dobrali się do danych z dysku, a potem przesłali je na mojego maila. Spokojnie, wszystkim się zajmę, tym razem jak policjant.

— W takim razie tutaj nasze drogi się rozchodzą. Dzięki za wszystko, co dla mnie zrobiłeś wraz z Harvey’em. — Ściskam dłoń Parkera na pożegnanie.

Zmierzam do wyjścia z zoo. Nie mam pojęcia, co teraz zrobię. Jestem wolna, lecz moje plany nie wybiegają w przyszłość tak daleko. Chciałam jedynie udupić Matta i nic więcej. Teraz, gdy ten cel jest zrealizowany, muszę znaleźć sobie nowy. Nie mogę liczyć na jakąś wspólną przyszłość z bliskimi, ponieważ wszyscy nie żyją…

— I co zamierzasz? — Luke mnie dogania.

— Nie wiem, może stąd wyjadę. W końcu nic mnie nie trzyma w Woodstown ani w Australii. — Wzdycham. — Tylko brak jakichkolwiek środków będzie dużą przeszkodą.

— Podrzucić cię gdzieś? — Jego propozycja wydaje się kusząca. — O finanse się nie martw, służę pomocą.

— Na ten moment chciałabym odwiedzić pewne miejsca. Sądzę, że też powinieneś się tam wybrać. Zwłaszcza po wygranej, żeby ich uspokoić.

— Okej, zatem powiedz, gdzie mamy się udać. — Zmierzamy w stronę pojazdu Hemmingsa, zaparkowanego pod wejściem.

Odwracam się, by ostatni raz spojrzeć na Parkera. Rozmawia przez telefon, nie spuszczając z nas wzroku. Gdy odkłada urządzenie do kieszeni, zaczyna konwersację z Meyerem.



2 komentarze:

  1. Szczerze powiedziawszy nie sądziłam, że akcja ze schwytaniem Crossa przebiegnie tak zgrabnie i bez żadnych problemów. Przyzwyczaiłam się do tego, że ciągle potrafisz mnie czymś zaskoczyć, że aż byłam w szoku. Do końca nie ufałam Meyerowi, więc też miło się zaskoczyłam, że do końca był po stronie naszych bohaterów.
    Cross zasłużył na to, co go spotkało. Nie powinnam tego mówić, ale powinien cierpieć jeszcze bardziej. To prawda, że gdyby poszedł do więzienia, to zaraz ktoś by go stamtąd wyciągnął. Facet ma, a raczej miał, potężne kontakty. To dobrze, że już nie skrzywdzi więcej żadnej osoby.
    Pozostaje tylko kwestia Lauren. W sumie to chyba nigdzie nie padło, czy też ma takie bestialskie zapędy jak jej brat. Wprawdzie zawsze popierała jego działania, ale czy też była zdolna do tak brutalnych rzeczy, jak on? W każdym razie mam nadzieję, że również i ona poniesie odpowiedzialność za swoje czyny.
    Ciekawe w jakie miejsce Marisa uda się z Lukiem. I co najważniejsze, czy swoją przyszłość będą wieść wspólnie? Nie ukrywam, że chciałabym, by tak się stało.

    Maggie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Raz postawiłam na "prostotę". Po tylu latach za bardzo zaufał Meyerowi, co skończyło się dla niego najboleśniejszą zdradą.
      Niby żaden człowiek nie zasługuje na śmierć, ale dla niego robisz wyjątek? :P Fakt, taki potwór powinien gnić w piekle, gdzie jego miejsce.
      Hehehehe, Lauren prawie niczym nie różni się od Matta. Sam ją "wytresował" zawczasu, choć nie wiem, czy to dla niego dobrze.
      Jeszcze nie będę komentować, by nie spojlerować.
      Dziękuję za opinię!
      Pozdrawiam cieplutko,
      Lex May

      Usuń