piątek, 3 listopada 2023

Chapter 17

Hejo! Akcję z Railey'em rozwinęłam na długą, więc tu chciałam szybko zakończyć sprawę. Wreszcie docieramy do tego, o czym tyle jest mówione. Ale czy na pewno bohaterowie mogą liczyć na chwilę oddechu? Miłego czytania!


Zatrzymujemy się w znacznej odległości od nich, by nie zdradzić swojej obecności. Patrzymy, jak opuszczają pojazd, po czym idą do zaniedbanego, ogromnego budynku zbudowanego z cegły. Dach pokrywa ciemna blacha. Rozmawiają przez moment z mężczyzną przy wejściu, a w następnej chwili znikają za drzwiami.

— Ta rudera z daleka wygląda na opuszczoną. Gdyby nie koleś przy wejściu, nawet nie zwróciłabym uwagi na budynek.

— Nie mamy czasu na pogadanki o stanie budowli. W środku ci dwaj mogą już kogoś mordować. — Towarzysz w pośpiechu wysiada z auta.

Ruszam w ślad za nim. Trzaskam drzwiami i dobiegam do niego w chwili, gdy zagaduje do ochroniarza. Umięśniony zielonooki, krótko obstrzyżony blondyn z kilkudniowym zarostem zdobiącym twarz o surowym wyrazie, zagradza nam wejście.

— Widzę was po raz pierwszy, więc musicie pokazać mi swoje przepustki. To impreza tylko dla zaproszonych. — Oznajmia.

Spoglądam niepewnie na zirytowanego Parkera. Zdaje sobie sprawę, że pomachanie odznaką, gdyby ją jeszcze posiadał, nic tu nie da, a jedynie spłoszy przebywające w środku osoby. Nie wiemy, ilu ludzi tam jest, ani co odbywa się za drzwiami. Wiemy natomiast jedno — czas ucieka. Jeśli zaraz nie wejdziemy do środka to nie powstrzymamy tragedii.

Niespodziewanie Ethan przechodzi do ataku. Kopie strażnika w krocze, a gdy ten łapie się za obolałe miejsce, wymierza mu sprawny cios łokciem w tył głowy. Mężczyzna pada na ziemię nieprzytomny, a my wykorzystujemy szansę, by wejść do środka.

Moim oczom ukazują się dobrze oświetlone, betonowe schody. Ściany i sufit pokrywa czarna, miejscami łuszcząca się farba. Równy rząd zwisających lamp znika na niższej kondygnacji za korytarzem prowadzącym w prawo. Ludzkie wrzaski dobiegają z dołu.

Nie mając innego wyjścia, ruszamy przed siebie. Pokonujemy stopnie ostrożnie, gdyż nie wiemy, czego się spodziewać. Możliwe, że jest już za późno, a my natkniemy się na zwłoki lub krwawą jatkę.

Z każdym kolejnym krokiem zdenerwowanie rośnie. Serce łomocze mi w piersi, chcąc z niej uciec. Dźwięki stają się coraz wyraźniejsze. To jedynie wrzaski i jakieś inne, nieopisane odgłosy.

Gdy do pokonania zostają ostatnie stopnie, instynktownie przywieram plecami do ściany. Wstrzymuję oddech, kiedy Parker zbliża się do bijącego jasnym światłem wejścia. Wygląda przez nie, a po chwili przyciąga mnie za sobą. Oddycham z ulgą widząc tłum ludzi. Łatwo się w niego wmieszać.

    Na przeciwległej do wejścia ścianie znajduje się bar z różnokolorowymi trunkami, za którym stoi troje ludzi — dwóch facetów i kobieta, szykujący drinki dla ludzi siedzących na krzesłach przed nimi. Przed barem mieści się kilka stolików. Wszystkie są okupowane przez rozemocjonowanych mężczyzn w różnym wieku. Między stołami lawirują skąpo ubrane kobiety, dolewające im piwa do kufli. Blat baru od prawej strony jest chyba przeznaczony na zakłady. Jakiś facet w średnim wieku przyjmuje tam pieniądze, gdy słyszy odpowiedź na zadane wcześniej pytanie "kogo obstawiasz, kolego?". W samym centrum pomieszczenia umiejscowiony jest ring ogrodzony siatką. Wokół niego zebrany jest spory tłum skandujących jedno imię gapiów. Cały czas słychać jedynie "Miranda".

Podchodzę bliżej. Rzucam okiem na walczące w klatce osoby. Postawny, piwnooki brunet w krótkich spodenkach mierzy się z drobną, niebieskooką blondyneczką. Przyodziana jest w luźne, granatowe dresy. Z twarzy wygląda na bardzo młodą. Szyderczy uśmieszek zdobi buzię dziewczęcia cały czas.

Jej przeciwnik wymierza serię ciosów gołymi pięściami, są szybkie niczym strzał z karabinu, a dziewczyna mimo wszystko zgrabnie ich unika. Twarz mężczyzny zalana jest krwią, a ona ma jedynie obdarte knykcie. Przeciwnik coraz bardziej opada z sił, jego ciosy zwalniają. Blondyneczka cierpliwie wyczekuje odpowiednich momentów, czyli luk w obronie rywala, by wyprowadzić celne uderzenia. Brunet się chwieje, ale nie zamierza łatwo rezygnować. Dalej próbuje wymierzyć cios dziewczynie, choć bezskutecznie. W końcu zostaje powalony jednym uderzeniem, gdy zabawa w unikanie nudzi blondynkę.

— Wygrywa królowa areny. Jedyna, niezwyciężona kobieta w naszym gronie, Miranda! — Wykrzykuje komentator, który dopiero teraz wchodzi do klatki.

Chwyta zwyciężczynię za rękę i podnosi ją ku górze, w akompaniamencie wiwatów publiki. Dziewczyna omiata ich znudzonym spojrzeniem, aż do pewnego momentu. Nagle jej lodowate spojrzenie zastyga, utkwione w jednym punkcie po prawej stronie. Jest wyraźnie zaskoczona.

Spoglądam z ciekawością, co wywołuje zdziwienie na twarzy tej opanowanej, bojowej dzieciny. Nagle dociera do mnie, że to właśnie ona jest celem. Przygląda się Hemmingsowi, który stoi na uboczu, w niewielkiej odległości od szalejącego tłumu. Odsłania swoją twarz na krótką chwilę, po czym znów zakrywa ją kapturem. Towarzyszy mu również Meyer.

"Mrok" wraz z kolegą zaczynają kierować się w stronę wyjścia. Miranda opuszcza arenę, ruszając za nimi. Szturcham Parkera, by zwrócić jego uwagę na te trzy persony. My również zaczynamy przeciskać się przez tłum, żeby ich dogonić. Jest to nad wyraz trudne, lecz po chwili przemierzamy schody, aby jak najszybciej znaleźć się na górze.

Gdy przekraczam próg, kątem oka dostrzegam znikającą za budynkiem sylwetkę. Rzucam się biegiem w tamtą stronę, chcąc dogonić nieświadomą tego, co ją czeka, blondynkę na czas. Parker podąża za mną. Mijamy ogromny, metalowy kontener na śmieci. Oświetlenie w uliczce jest słabe, ale mimo tego dostrzegam cel, jest tuż na wyciągnięcie ręki. Muszę ją zatrzymać zanim zniknie w labiryncie uliczek.

— Ej, ty, stój! — Staram się zwrócić na siebie jej uwagę.

Dziewczyna odwraca się w moją stronę. Na jej twarz wstępuje nieopisany grymas, gdy wyciąga pistolet, celując w naszą stronę. Wszystko dzieje się naprawdę szybko — czyjeś silne ramiona przyciągają mnie do siebie z pobocznej alejki. Głuchy dźwięk wystrzału przeszywa ciszę, a po nim następuje wiązanka nieprzyzwoitych słów.

— Luke! — Rozpoznaję głos wybawcy. — Jesteś ranny! — Dostrzegam krew na swojej dłoni, którą przyciskałam do ramienia blondyna. Szkarłatna posoka wsiąka w materiał jego czarnej bluzy.

— To tylko draśnięcie. — Oświadcza szorstko, wyglądając zza ściany, za którą się ukrywamy.

— A gdzie ten twój kolega, co? Nawiał? — Mimo nieciekawej sytuacji wciąż znajduję okazję do robienia mu wyrzutów.

— Zaraz się przekonasz. Nie panikuj i patrz uważnie. — Skinieniem głowy wskazuje uliczkę, którą zbliża się Miranda.

Jej kroki stają się coraz głośniejsze, a moje serce zamiera, gdy dziewczyna wyłania się zza ściany. Celuje prosto w Hemmingsa. Palec Mirandy pomału zaciska się na spuście, lecz w ostatniej chwili zastyga w bezruchu, kiedy do jej uszu dociera polecenie wydane przez Parkera, zapewne ukrytego za kontenerem:

— Rzuć broń i podnieś ręce ku górze!

Ta chwila zawahania wystarcza. Z przeciwległej do nas uliczki zakrada się do niej Meyer. Trwa to ułamek sekundy, Luke pada na ziemię, ciągnąc mnie za sobą, a Josh w tym czasie skręca kark blondynce. Kruche kości kręgosłupa pękają z trzaskiem, jak gałązka, a palec naciska spust. Kula zostaje posłana w przestrzeń za nami.

Bezwładne ciało pada na ziemię. Z przerażenia widzę to w zwolnionym tempie. Wydaje się, że mijają wieki, nim drobne ciało denatki spotyka się z chłodem kostki brukowej, choć w rzeczywistości są to tylko sekundy. Zastygłe z zaskoczenia, błękitne oczy wpatrują się w nas.

— To jeszcze dziecko! — Wrzeszczę.

— Do którego lepiej nie odwracać się plecami. Chwila nieuwagi i kończysz z ukręconym łbem. Co za ironia, zginęła w sposób, jakim najbardziej uwielbiała dobijać swoje ofiary. — Oświadcza chłodno Meyer.

Trudno nie dać wiary jego słowom po tym, czego byłam kilka chwil temu świadkiem. Niepozorne dziewczę najwyraźniej kryło w sobie strasznego demona. Skoro zabili właśnie ją to znaczy, że pracowała dla "Crossa". Najwyraźniej pasowała do tego "szemranego" towarzystwa, co nie zmienia faktu, iż była strasznie młoda. Na moje oko nie miała więcej niż dwadzieścia lat.

— Nie usprawiedliwia to zbrodni, chłopcze. — Wtrąca Parker, który podchodzi do nas.

Zbieramy wreszcie z Hemmingsem nasze tyłki z kostki brukowej. Blondynowi zajmuje to sekundę, po czym podaje mi rękę w geście pomocy. Chwytam ją bez zastanowienia i ostrożnie się podnoszę.

— Nic tego nie usprawiedliwia. — Meyer wzrusza ramionami.

— Mogliście schrzanić akcję i przy okazji zginąć. Nigdy więcej nie próbujcie wchodzić nam w drogę. Sami widzieliście, że ludzie "Crossa" są bezwzględni, a wasze chęci aresztowania ich na nic się nie zdadzą. Przez taką dziecinadę szybko będziecie gryźć ziemię. — Prycha Hemmings.

— Dzięki za dobrą radę, ale nie możemy. Ta sprawa dotyczy nie tylko was. Jeżeli faktycznie chcesz nas chronić, udowodnij to. Dołącz do naszej ekipy i pomóż w schwytaniu Matta. — Przybliżam usta do jego ucha. — Raczej nie pozwoli się aresztować, jak jego pachołki i może stworzyć ci odpowiednią okazję do obrony koniecznej. — Szepczę. — Poza tym masz okazję pogodzić się z pozostałymi, spędzić z nimi czas. Chyba warto?

Odsuwam się powoli, żeby spojrzeć w lodowate oczy Hemmingsa. Blondyn wytrzymuje moje świdrujące spojrzenie, a nawet uśmiecha się szyderczo.

— Wracajmy do bazy, musimy cię opatrzyć. — Oświadcza Parker, kierując swoje kroki w stronę wyjścia z alejki.

— Więc się zgadzasz tak bez żadnego "ale"? — Nie kryję swojego zdziwienia.

— W końcu zorganizowałem akcję, żeby go odbić z rąk wroga, czyż nie? Poza tym, wolę mieć ich obu na oku niż docierać ostatni na miejsce, by podziwiać zostawione przez nich trupy. — Zatrzymuje się. — Nie wyciągajcie pochopnych wniosków. To nie tak, że wam ufam, ale przynajmniej mogę was upilnować i zminimalizować tym straty.

— Skoro już wykładamy karty na stół, ja również ci nie ufam. — Luke robi krok do przodu. — Jaką mamy gwarancję z Meyerem, że nie aresztujesz nas, gdy dotrzemy do tej waszej bazy? Możesz po drodze zmienić zdanie i wezwać kilka radiowozów.

— Tego nie mogę wam zagwarantować. Jednego możecie być jednak pewni. Jeśli teraz z nami nie pojedziecie, nasze następne spotkanie zakończy się waszym aresztowaniem. To jedyna możliwość by zawrzeć współpracę.

— Twoja propozycja nie brzmi zachęcająco. — Prycha Meyer.

— Spokojnie, panowie. Parker, dasz im gwarancję nietykalności to możemy pojechać po dowody nawet teraz. W końcu "Cross" stracił swoich najbardziej zaufanych ludzi od brudnej roboty, więc mało prawdopodobne, że ktoś nam zdoła je odebrać. Jeżeli postanowisz ich wystawić, nigdy na oczy tych teczek nie zobaczysz, a wtedy twój genialny plan zamknięcia Bailey'a za kratkami, dzięki nim, szlag trafi. Pozostanie polegać na opcji zabicia Matta lub pozwolenie mu dalej robić, co chce. — Składam swoją propozycję.

— Niech ci będzie. — Odpowiada po kilkuminutowej ciszy, gdy kończy przetwarzać wszystkie za i przeciw. — Jak coś wywiną, narażając nasze bezpieczeństwo oraz powodzenie planu to bekniesz razem z nimi. W końcu to twój pomysł, by do nas dołączyli.

Dostanie dowody do rąk już teraz, więc okażę się zbędna. Może wtedy działać bez niczyjej pomocy, dlatego jego warunki wydają się sensowne. Jeżeli zechce nas wystawić to plan Hemmingsa wciąż będzie aktualny. Jednak sądząc po tym ultimatum, Parker nie ma zamiaru odejść. Jak Luke i jego koleżka wywiną jakiś numer to odpowiem razem z nimi? Też mi coś, spędziłam dwadzieścia lat w więzieniu, straciwszy nadzieję na wolność. Ponowne wylądowanie za kratkami nie zrobi wielkiej różnicy. Choć pierwszy raz mogę trafić do więzienia z powodu własnych działań.

— Nie ma problemu. Żebyś nie miał pretensji o ich naradzanie się w drodze na miejsce, pojadę z Hemmingsem, a ty z Meyerem. — Wymijam go, opuszczam uliczkę, kierując się w stronę pojazdu blondyna.

 

***

Droga do Euri Creek, gdzie znajduje się dom dziadków zajmuje nam o wiele więcej czasu, niż dogadanie w sprawie połączenia sił. Wspomnienia związane z tym miejscem są dość szczęśliwe. Dziadkowie mnie rozpieszczali, a w sąsiedztwie było dużo dzieciaków, w podobnym wieku, z którymi mogłam się bawić. Podczas jednej z takich zabaw znalazłam idealną kryjówkę dla dowodów. Niestety, widmo tragedii, jakie mnie tu spotkały rzuca cień na te beztroskie dni. Pogrzeb dziadków, mamy i wypadek Ashtona napawają smutkiem.

Omijam dom, w którym spędzałam każde wakacje. Ostatni budynek stojący na tej ulicy jest naszym celem. Porośnięty mchem i bluszczem, piętrowy domek, zbudowany z białego pustaka. Dach pokrywa czerwona blacho-dachówka. Ogródek jest również zaniedbany, trawa na podwórku sięga mi po pas. Posiadłość niegdyś należała do przemiłej staruszki, pani Janice. Była przyjaciółką moich dziadków, więc często przychodziliśmy do niej na mrożoną herbatę lub lemoniadę. Nie miała dzieci ani męża, mieszkała z pasem Baxterem. Uroczy beagle, który był dla właścicielki oczkiem w głowie. Nie lubiła samotności, więc wizyty moich dziadków, a także okolicznych dzieciaków sprawiały jej radość. Szykowała dla nas pyszną lemoniadę i piekła ciasteczka. Podwórko dzięki nam tętniło życiem. Pani Janice miała ogromny kawałek terenu. Dbała o ogród, w końcu na emeryturze to była jej jedyna rozrywka. Przyznaję, że stworzyła coś pięknego. Zawsze udawaliśmy, iż wchodzimy do zaczarowanej krainy. Najbardziej interesowały nas obrzeża jej ziemi — stała tam niewielka stodoła. Baliśmy się do niej wchodzić, choć z czasem się ośmieliliśmy.

Stawiam krok za krokiem, podświetlając sobie drogę latarką z telefonu Walkera. Chociaż nie widzę już dokładnie podłoża, a nocna pora nie pomaga w odnalezieniu ścieżki, bez problemu do niej docieram. Oczyma wyobraźni widzę małą dziewczynkę, która biegnie za swoimi towarzyszami. Oddaje się beztroskiej zabawie w berka. Żyje tylko dla chwili, cieszy się nią. Nawet przez myśl nie przechodzi małej brunetce, że te momenty dobiegną końca. Straci wszystko, na czym jej zależy.

Biegnie wesoło dalej, goniąc za jakimś chłopcem, aż do tej starej stodoły. Nagle przystaje, przyglądając się konstrukcji. Jest lekko wystraszona, ale zarazem zaciekawiona znaleziskiem. Postanawia wejść do środka tej niestabilnej, drewnianej stodoły z dziurawym dachem, a ja w ślad za nią.

Przy wejściu leży kilka dachówek, które lata temu odpadły. Zapach spróchniałych desek atakuje bezlitośnie moje nozdrza. W komórce oddzielonej kawałkiem płyty znajduje się kilka równych rzędów drewna, z czego ten najbliżej wejścia jest niepełny. Pani Janice umarła dawno temu, a jej dom został opuszczony. Najwyraźniej ledwo zdążyła użyć paru kawałków drewna z "napoczętego" rzędu, zanim odeszła. Z prawej strony natomiast stoją różne rupiecie, których staruszka nie chciała trzymać w domu.

Moją uwagę przykuwa jednak metalowa szafka, przypominająca tę szkolną, na samym skraju pomieszczenia. To właśnie przy niej stoi dziewczynka. Odsuwa z ogromnym wysiłkiem mebel, by odkryć dużą dziurę w betonie. To właśnie tam ukrywa dowody, w plastikowym pudle, które niegdyś dał jej ojciec, by zachować zawartość w jak najlepszym stanie, a także ochronić przed wilgocią.

Przedzieram się przez stertę szpargałów, lecz zanim docieram do szafki, dziewczynka znika. Wykonuję dokładnie tę samą czynność, co ona, a potem wyciągam pudło. Otwieram wieko. Naszym oczom ukazuje się kilka pożółkłych już teczek.

— Proszę bardzo, to twoje dowody. — Odsuwam się od pudełka z obrzydzeniem.

Przez jego zawartość tak wielu ludzi straciło życie. Mam nadzieję, że poznanie treści jest warte zachodu. Przy tym źródle nieszczęścia przykuca Parker, wyjmuje jedną z teczek, a następnie ją otwiera. Rzuca mi wymowne spojrzenie, ściskając czarnego pendrive’a w dłoni.

— Jak już wcześniej ci mówiłam, nie wiem, co jest w środku. Mogą to być nagrania zbrodni "Crossa", wideo-pamiętnik ojca lub papierki z tej teczki w formie elektronicznej.

— Są tu jakieś mapy, wyciągi z kont, zdjęcia jakichś podejrzanych transakcji, faktury dziwnych przesyłek, notatki, lista czyichś nazwisk. — Wertuje na szybko zawartość teczki, świecąc na papiery latarką z telefonu. — Wszystko dokładnie przejrzymy po powrocie. — Pakuje dowody do pudła, po czym zatrzaskuje wieko.

— Może uprzedzimy resztę, że już wracamy? — Zwracam się do Ethana.

— Próbowaliśmy na przemian z Hemmingsem do nich dzwonić, gdy szliśmy za tobą. Chyba byłaś zbyt nieobecna, by zwrócić na to uwagę. Niestety, nikt nie podnosił słuchawki.

To dziwne. Zawsze odbierają, a teraz rozgrywa się konfrontacja, na którą tyle czekali i milczą? Wysłani do nich Walker wraz z Aileen też nie dają znaku życia. W ogóle się o nas nie martwią? Przecież po sprawdzeniu czy wszystko w porządku z pozostałymi, mieli zamiar dołączyć do akcji. Przez telefon byli nabuzowani, więc coś mi tu nie gra. Na samo wzgórze chcieli jechać wszyscy, a teraz co? Żaden z nich nie zamierza się nawet odezwać? Nachodzą mnie czarne scenariusze, przez co niepokój tylko się pogłębia. Mam nadzieję, że się mylę, a oni są zbyt zdenerwowani, by odebrać, bo potrzebują chwili ciszy, żeby przemyśleć to, co usłyszeli od Luke’a.

— Wracajmy, mam złe przeczucia. — Oznajmiam.



2 komentarze:

  1. Jestem zdziwiona że Luke zdecydował się iść na współpracę. Wcześniej wydawało się, że nawet nie chce o tym słyszeć. Z drugiej strony lepiej żeby działali razem, niż przeciwko sobie. Wchodzenie sobie w drogę mogłoby się skończyć źle.
    Na miejscu bohaterów zostawiłabym dowody w ukryciu. Skoro nikt z osób w bazie nie daje oznak życia to oznacza, że coś jest na rzeczy. Może ludzie Crossa znaleźli kryjówkę i teraz zostawili na nich wszystkich pułapkę? Branie ze sobą dowodów w tak niepewnej sytuacji jest ryzykowne. A co jeśli ktoś jest wtyką i to wszystko zostało zaplanowane, a Cross dostanie teraz w swoje ręce dowody?

    Maggie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dał się przekonać, choć niechętnie. Czy z tej współpracy cokolwiek jednak wyjdzie, skoro z Parkerem niezbyt dobrze się dogadują?
      Prawda, powinni je tam zostawić, lecz niecierpliwość wzięła górę. Uznali, że to idealna okazja, skoro z egzekutorów praktycznie nikt już nie został przy życiu.
      Dziękuję za opinię!
      Pozdrawiam cieplutko,
      Lex May

      Usuń