Hejka! Ten rozdział zapowiada się troszkę nudnawo, jednak takie wstępy niestety wychodzą w wykonaniu Lex, do tego trzeba się przyzwyczaić. Co myślicie na temat samego rozdziału? Dla kogo pracuje Bennet? Kim jest mężczyzna, z którym rozmawiał? Jaką wiadomość otrzymała Marisa? Jestem ciekawa waszych spekulacji. Zmiany, jakie zaszły na bloggerze w chwili, kiedy wklejałam tego posta są straszne. Wymuszone akapity, niczym na wattpadzie. Tylko tam brakuje wyjustowania tekstu. A jak samemu chce się mieć przejrzysty tekst, jak kiedyś, to akapity samemu wychodzą różne i taka z tego jest robota. Coraz bardziej wkurza mnie ten blogger i zmusza do tego, żeby raz na zawsze go opuścić. No nic, po tych gorzkich żalach pozostaje życzyć wam miłego czytania!
Marisa Pov
Brodzę łyżką w jakiejś brązowej papce. Nawet nie wiem, co to jest i nie interesuje mnie to. Nie ma smaku czy też zapachu. Bardziej nadałoby się do klejenia tapet niż spożywania, ale tutaj nie można narzekać — to albo bycie głodnym.
— Jedz, bo za chwilę wracamy do cel. — Odzywa się moja towarzyszka.
Więzienna "filozof" pomaga mi przetrwać, odkąd tylko się tu znalazłam. Nie mam pojęcia, w jaki sposób, jednak zdobyła szacunek wszystkich osadzonych w naszym bloku. Wzięła mnie pod swoje skrzydła, dzięki czemu do dziś mam spokój od innych więźniarek. Na pewno nie zrobiła tego siłą, lecz mądrością. Kobieta spogląda na mnie, zatroskana.
Biorę kęs dziwacznej potrawy. Kleista, gumowa konsystencja zniechęca do jej przeżuwania, jednak na nic lepszego aktualnie nie mogę liczyć. Nasze obecne kucharki nie za bardzo znają się na robocie, ale tylko one chcą tu pracować za niską stawkę, narażone na kpiny ze strony osadzonych. Starają się, lecz ich daniom daleko do poziomu "da się zjeść". Mimo wszystko lepsze to, niż nic.
— Ohyda… — Nie mogę powstrzymać się od komentarza.
— Bywało gorzej. — Wzrusza ramionami.
— Chyba nie za moich czasów. To normalnie trucizna jakaś. — Odkładam łyżkę.
Omiatam spojrzeniem całą stołówkę. Każdy stolik jest zajęty przez głośno zachowujące się kobiety. Niektóre komentują mało apetyczną potrawę, inne wyśmiewają się z milczącej grupki siedzącej przy szarej ścianie, w rogu pomieszczenia. Zbieranina różnych osobowości, z których nieliczne starają się odciąć od reszty społeczeństwa, a pozostałe chcą być "elitą" wśród nas. To nie ma większego sensu, na co im ta pozorna wyższość? Nikt więcej ich nie uzna za te "lepsze". Nikt nawet ich nie rozpozna na ulicy, kiedy tylko stąd wyjdą. Tutaj są tylko szczurami w klatce, chcącymi oszukać się, że to pałac, a one uchodzą za księżniczki.
— Jak ty z nimi wytrzymałaś tyle lat? — Odwracam głowę w stronę towarzyszki.
— Za zachowaniem każdej z nich kryje się jakaś historia. Nie oceniam ich przez pryzmat obecnego zachowania, a próbuję się dowiedzieć, dlaczego uciekają się do przemocy, znęcania psychicznego czy też wyszydzania innych osób. Czemu tak pociąga je zło? To wina nadopiekuńczej matki, a może zaborczego ojczyma? Nie były akceptowane przez kolegów, czy molestowane przez kogoś z najbliższego otoczenia? Chowają się za maskami samic alfa, by tutaj przetrwać i ukryć ból, jaki noszą w sobie. — Kładzie łyżkę na tacce. — Nawet ty, dziecino, zasłaniasz swoje cierpienie za obojętnym wyrazem twarzy. Aż sama zaczynasz wierzyć, że jest ci wszystko jedno.
Więzienna "filozof" czy też Leal McKnight odsiaduje tu już około czterdzieści lat. Młodo wyszła za mąż. Wydawało jej się, że poślubiła ideał. Wysoki, umięśniony brunet o piwnych oczach, za którym uganiała się przynajmniej połowa szkoły. Sportowiec, któremu wróżono karierę. Pierwsze pięć lat małżeństwo wyglądało, jak z bajki. Leal była księżniczką noszoną przez swego księcia na rękach. On coraz częściej wyjeżdżał na kolejne rozgrywki, trąbiły o nim światowe media i brukowce. Kontuzja kolana wszystko zmieniła. Jej wybranek nie mógł już więcej grać, zamiast tego zaczął sięgać po alkohol i narkotyki. Do tego radość przynosiło mu znęcanie się psychiczne oraz fizyczne nad Leal. Nie chciała zostawić męża, w końcu ślubowała go nie opuścić i trwać przy nim "na dobre i na złe". Jednak to ją przerastało. Pomału miała dość. Próby ucieczki kończyły się tym, że zawsze ją odnajdywał i tłukł do nieprzytomności. Posiadał znajomości, więc nie było szans, żeby jej zgłoszenie potraktowano poważnie. Zdesperowana, chcąc wreszcie się uwolnić, sięgnęła po ostateczność. Nikt jej nie wierzył, odwrócili się od niej przyjaciele i rodzina. Zrozpaczonej kobiecie nie pozostało nic. Gdy wrócił pijany z kolejnego męskiego wieczoru i zasnął na sofie w salonie, gdyż do sypialni już dotrzeć o własnych siłach nie mógł, Leal sięgnęła po nóż, zadała jeden, drugi, trzeci cios, aż zakończyła na chyba dwudziestu siedmiu. Biegli orzekli jej poczytalność, a rodzina i znajomi ofiary postarali się, żeby wdowa już do końca życia z więzienia nie wyszła. Na początku ciężko jej było się przyzwyczaić do nowego środowiska. Jednak z czasem współwięźniarki musiały ją zaakceptować. Jest życzliwą osobą, która zawsze wysłucha i nigdy nie ocenia. Dlatego teraz jest jedyną kobietą, do której każdy z naszego zamkniętego społeczeństwa więziennego zgłasza się, o poradę. Sama nie wiem, czemu tak wprost opowiada swoją historię każdemu, kto tylko ją o to spyta. Może w ten sposób próbuje wzbudzić zaufanie rozmówcy i dzięki temu łatwiej się przed nią otworzy?
— Ciekawa teoria, choć nie jestem pewna czy ma zastosowanie w praktyce. — Krzyżuję ręce na piersi.
— Nie musisz przede mną udawać. Przebywamy tu już kawał czasu, więc trochę zdążyłyśmy się już poznać. Nie daj wygrać swoim oprawcom, pokaż, że ciebie nikt nie potrafi złamać.
— I spędzimy wspólnie jeszcze kilkanaście ładnych lat, aż do śmierci. Na to za późno, już mnie złamali. Ja tu umieram od wewnątrz, czuję się pusta w środku. Oni już wygrali. — Łzy napływają mi do oczu.
— Czas się skończył, wracamy do cel. — Oznajmia jedna ze strażniczek.
Wstajemy od stołu, kierujemy się w stronę lady, na której zostawiamy tace z niedokończonym jedzeniem, po czym opuszczamy pomieszczenie. Wędrujemy ciemnym korytarzem w stronę naszego bloku. Uzbrojone strażniczki nie opuszczają nas na krok. Odprowadzają każdą osadzoną do odpowiedniego pomieszczenia.
Powrót do celi i kolejnych rozmyślań. Kładę się wygodnie na łóżku, po czym przechodzę do przemyśleń. Tylko to jedyne mi pozostaje. Nie mam tu zbyt wielu rozrywek, a destrukcyjne myśli zastępuje obojętność. Za długo już przebywam w więzieniu, pozbawiona nadziei na wolność. Co prawda, propozycja tego całego Ethana pobudziła moją wiarę, lecz tylko na chwilę. To niemożliwe. Spędziłam tu już dwadzieścia lat. Choć chcę wrócić do społeczeństwa, już chyba nie potrafię tego zrobić. Wsparcie najbliższych w takich chwilach jest istotne, jednak ja nie mam do kogo powrócić. Moi przyjaciele oraz pozostali z bandy "Mroku" zniknęli. Ani razu mnie nie odwiedzili. Czyżby uwierzyli w kłamstwa i te fałszywe oskarżenia, za które teraz odsiaduję nie swój wyrok? To kolejny cios, zostać w takim miejscu sama, porzucona przez swoich najbliższych na zatracenie. Już niczym więcej nie można mnie dobić. Nie posiadam nic, co "Cross" może mi odebrać.
Staram się zagłuszyć myśli o Luke’u, ale nie zawsze mi to wychodzi. Czasem przyłapuję się na wspominaniu chwil, jakie spędziłam z tym aroganckim dupkiem. Na samym początku sprawiało mi to ból i unikałam retrospekcji z jego udziałem, jak ognia. Z biegiem lat przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie. Wiem, że nie wszystkie momenty z nim spędzone były złe. Dał mi coś, czego pragnęłam — nową rodzinę. Kłóciliśmy się, czasem byliśmy wredni, lecz w razie potrzeby mogliśmy na siebie liczyć. I kiedy wydawało się, iż odkryjemy zagadkę, wszystko runęło, jak domek z kart. Traciłam przyjaciół oraz członków nowej rodziny, nie mogąc tego przerwać. A ostateczny cios zadał Hemmings. Przez to kompletnie straciłam chęci do życia i dalszej walki. Jednak, po nieudanej próbie samobójczej, jestem lepiej pilnowana, więc drugie podejście nie wchodzi w grę. Trwam tutaj z dnia na dzień za więziennymi murami, rozmyślając o pozostałych. Czy nadal żyją? A może jednak mnie olali?
Z nostalgią myślę również o szkole, której nie udało mi się skończyć. Zaraz po niej miałam iść na studia, a po ich ukończeniu zostać psychologiem i pomagać dzieciom takim jak ja, które straciły rodziców. Zamiast tego, chęć poznania prawdy doprowadziła do mojej zguby. Wszystkie plany i marzenia, moi najbliżsi… Poświęciłam je, co do jednego, by dowiedzieć się, iż wplątano mnie w tę sprawę dawno temu. Gdybym wiedziała, że tamte dokumenty były aż takie ważne, powiedziałabym o nich policji w swej dziecinnej naiwności. Czy coś by to jednak zmieniło? Mogłabym trafić na pomocnika "Crossa" i efekt byłby ten sam. Gdyby to był nieprzekupny glina, dałoby się uratować moich rodziców. Ta myśl od dawna mnie dręczy, choć w tej chwili już z mniejszą siłą. Teraz niczego nie zmienię. Wiem, gdzie są dowody, ale nie mam zaufanej osoby, która zrobi z nich użytek i zapuszkuje na dobre rodzeństwo Bailey.
Przeciągam się na pryczy, po czym zmieniam pozycję na siedzącą, opierając się plecami o zimną ścianę. Wzdrygam się przez moment, gdy nieprzyjemny chłód przenika przez materiał mojego więziennego stroju. Oplatam kolana ramionami i opieram na nich głowę. Nie mam pojęcia, jak długo tkwię w tej pozycji.
Do moich uszu dobiega dźwięk ciężkich kroków. Zbliża się powoli, aż w końcu całkowicie cichnie pod drzwiami celi. Nawet nie podnoszę głowy, żeby zobaczyć, która strażniczka dogląda mojego stanu.
— Turner, znowu masz gościa. — Oznajmia oschle.
— To chyba jakiż żart. — Wzdycham. — Do tej pory nikt mnie nie odwiedził, a teraz wizyta jedna po drugiej, w odstępie jednego dnia. — Prycham pod nosem, zwlekając się z łóżka.
Ciekawe, czy to ten sam mężczyzna, który był tutaj poprzednio. Jasno mu dałam do zrozumienia, żeby odpuścił sobie sprawę "Crossa", o ile sam nie jest jego pracownikiem, mającym wydobyć ode mnie cenne informacje.
***
Bennet Pov
Przeglądam stertę papierów, powiązanych ze sprawą Marisy Turner. Jest ona dość problematyczna, a dla adwokata to swojego rodzaju "gwoźdź do trumny", jeśli chodzi o karierę zawodową. Tej panny unika się, jak ognia, gdyż współpraca z nią przebiega opornie, a ciążący na niej wyrok za ciężkie przestępstwa jest wysoki. Wybronienie kogoś takiego graniczy z cudem. Na początek kariery wybiera się sprawy lekkie, które dadzą rozgłos i ustabilizują nas na rynku, jako rzetelnych, godnych zaufania, a także nieustępliwych prawników oraz nadzieję dla oskarżonych, a także ich bliskich. Z rosnącym zainteresowaniem pojawiają się też znacznie cięższe przypadki, których też należy się podjąć. Jednak wszystko w granicach rozsądku, aby nie zniszczyć sobie reputacji.
Kiedy drzwi od pomieszczenia otwierają się, dostrzegam wychudzoną, drobną, białą, jak kreda brunetkę, odzianą w pomarańczowy strój więzienny. Powolnym krokiem zmierza w stronę krzesła, znajdującego się naprzeciwko mnie. Gdy zajmuje miejsce, przygląda mi się swymi piwnymi oczyma.
— Witaj, Mariso. Jestem Bennet Harvey, twój adwokat. — Rozpoczynam po chwili ciszy. — Jestem tutaj, żeby ci pomóc.
— Naprawdę? Niby w czym? — Drwi.
— W odzyskaniu wolności.
— Pan sobie kpi ze mnie? Zostałam skazana na dożywocie… — Kręci głową z niedowierzaniem.
— Z możliwością zwolnienia warunkowego po dwudziestu latach, które właśnie minęły. Nie bez powodu zostawiono tę furtkę, którą możemy wykorzystać na twoją korzyść.
Przygląda mi się intensywnie, jakby chcąc w ten sposób doszukać się kłamstwa. Nie dziwię się tej kobiecie, w końcu odsiaduje nie swój wyrok i przez to ma ograniczone zaufanie. Przesiaduje tu już kilkanaście lat, zdaje się być pogodzona ze swoim losem, aż tu nagle zjawia się obcy człowiek, proponujący coś abstrakcyjnego.
— Jeśli przysłało cię rodzeństwo Bailey, to możesz od razu wyjść. — Mruży oczy podejrzliwie.
— Pani sytuacja jest dość niefortunna. W przypadku ciążących nad tobą zarzutów, ciężko będzie wyciągnąć cię na wolność, ale to jest wykonalne. Musisz tylko współpracować. — Przerzucam stertę papierów, oceniając nasze szanse na wygranie sprawy.
— Nie rozumie pan, co mówię? Nie potrzebuję łaski tej dwójki. Nie zamierzam też błagać ich o wypuszczenie z tej klatki. Zostawcie mnie wszyscy w spokoju.
To ciężki przypadek, wszędzie węszy teraz podstęp, co utrudnia dotarcie do niej. Dlaczego w ogóle tracę czas na przekonywanie jej, skoro ewidentnie nie jest skora się dogadać? Mam jeszcze kilka innych spraw, którymi muszę, jak najszybciej się zająć. Pierwszy i ostatni raz daję się wrobić w taki układ.
— Przygotuję wszystkie formalności, ale bez pani zaangażowania to nie będzie miało sensu. Jeżeli choć trochę ci zależy, proszę to przemyśleć. — Podsuwam jej teczkę z dokumentami.
Marisa Turner przez chwilę przygląda się zapiskom, po czym na jej twarz wstępuje zdziwienie. Ukrywa je szybko za maską obojętności, aby nie dać po sobie poznać, że pewna notatka robi na niej jakiekolwiek wrażenie. Pismo jest dość drobne, nabazgrane, jak kura pazurem, jednak dziewczyna zdaje się je rozpoznawać. Podnosi na mnie swój podejrzliwy wzrok. Otwiera usta, żeby coś powiedzieć, jednak nie jest jej to dane.
— Koniec wizyty. — Oznajmia strażniczka, która zabiera moją klientkę z pomieszczenia.
Zbieram swoje dokumenty, wrzucam je na szybko do skórzanej teczki, po czym opuszczam pomieszczenie, kierując się w stronę wyjścia. Nie rozglądam się, po prostu tępo patrzę przed siebie, za smugą światła w ciemnym korytarzu, aż w końcu docieram do jego końca. Strażniczki otwierają drzwi, aby mnie wypuścić.
— Dziękuję. — Uśmiecham się do kobiet.
Wychodzę pośpiesznie, wyciągając kluczyki z kieszeni spodni. Zmierzam w stronę ukochanego, granatowego Audi A4 (B8). Naciskam odpowiedni przycisk, a po usłyszeniu sygnału, otwieram drzwi i usadawiam się wygodnie w fotelu kierowcy. Teczkę kładę na miejscu pasażera. Biorę głęboki wdech, zapinam pasy i odpalam silnik. Teraz czeka mnie sporo papierkowej roboty.
***
— Kochanie, mógłbyś skończyć z przynoszeniem pracy do domu? — Odrywam wzrok od papierów, przenosząc go w kierunku osoby, która wypowiada tę prośbę.
Blond kręcone włosy, opadające falami na średniej wielkości dekolt. Błękitne oczy okazujące zmęczenie ciągłym proszeniem mnie o to samo, bacznie mi się przyglądają. Kobieta ubrana jest w zwiewną, czarną sukienkę.
— Przepraszam, to ostatni raz. — Podchodzę do żony. — W końcu tatuś musi być dostępny dla swojego maluszka. — Przykładam dłoń do brzucha ukochanej.
— Zawsze tak mówisz. — Krzyżuje ręce na piersi i odwraca głowę, udając obrażoną.
— Załatwiam ostatnie formalności przed długim urlopem. Wtedy będę dostępny tylko dla moich pań. — Łapię delikatnie jej podbródek, po czym całuję Jane w policzek.
— Jestem naiwna, ale trzymam cię za słowo. Chodź, bo kolacja wystygnie. — Chwyta moją dłoń, ciągnąc mnie w stronę jadalni.
Po drodze zgarniam jeszcze telefon. Siadam na aksamitnym obiciu krzesła, patrząc pożądliwie na przygotowane specjały. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, jak głodny faktycznie jestem. Sięgam dłonią po widelec, gdy do moich uszu dociera dźwięk wydany przez telefon. Odblokowuję go szybko, a widząc wiadomość "czekam na wieści", od razu zrywam się z krzesła. Najwyżej zjem odgrzewane.
— Co się dzieje? — Pyta zdziwiona.
— Zapomniałem czegoś z auta, zaraz wrócę. — Kłamię, aby jej nie denerwować.
Wychodzę z domu, zmierzając w stronę garażu. Chcę go otworzyć, jednak ktoś najwyraźniej mnie w tym uprzedził. Stawiam kroki powoli, starając się przeciągnąć chwilę nieuchronnego spotkania. Przechodzę obok drzwi pojazdu, a na samym końcu, dostrzegam kontury czyjejś sylwetki. Gość siedzi wygodnie na masce Audi, paląc papierosa. Nie jestem w stanie dostrzec jego twarzy, gdyż zasłania ją kaptur i panujący wewnątrz mrok. Opieram się plecami o drzwi mojego wozu.
— Jak się sprawy mają? — Od razu przechodzi do rzeczy.
— Turner to bardzo ciężki przypadek. Nie jest skora do współpracy, a zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, czas nam się skończył. Wolę odpuścić tę sprawę. — Oznajmiam.
— Bennet, masz u mnie dług wdzięczności, musisz ją stamtąd wyciągnąć.
— Ona jest nie do wybronienia. Przy tych zarzutach warunkowe zwolnienie graniczy z cudem. Brnięcie w jej sprawę jest niebezpieczne dla adwokatów nie tylko ze względu na karierę, ale ich własne bezpieczeństwo. Wolę się wycofać, póki to nie zaszło za daleko. Wymyśl sobie coś innego. — Nie ukrywam swoich obaw.
— Nie masz jej wybronić, tylko wyciągnąć. Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz. Masz chociażby poruszyć niebo i ziemię. Ona musi wyjść warunkowo. Dwadzieścia wszawych lat na to czekam.
— Jestem prawnikiem, nie magikiem. Nie wyczaruję jej wyjścia na wolność. Mam żonę w ciąży, nie mogę ryzykować jej życia… Zagwarantujesz, że nic złego nie stanie się Jane i naszemu dziecku?
— Bezpieczeństwa na pewno nie mogę ci zagwarantować, jednak wiedz, że jeśli uda się wyciągnąć Marisę Turner z więzienia, wszystko ulegnie zmianie. Ona jest kluczem do wielu skrywanych tajemnic, mogących pogrążyć wpływowych ludzi.
Mam tak po prostu postawić na szali życie swoje i najbliższych, bo on sobie tego życzy? Owszem, jestem jego dłużnikiem, ale to, czego ode mnie wymaga jest igraniem ze śmiercią. Nie jestem na tyle odważny, jak on i tak zdesperowany. Mam sporo do stracenia w tej bitwie.
— Nie dogadam się z tą dziewczyną, więc zapomnij. Ona nie chce współpracować, a mnie jest to na rękę. Nie zamierzam tak ryzykować, wypisuję się.
— Podsunąłeś jej wiadomość? Nikt tego nie zauważył?
— Tak. Ta osoba bazgrze niemiłosiernie, nawet grafolog by tego nie odczytał. Jednak ona zdawała się rozumieć, co tam jest napisane. — Wzruszam ramionami.
— W takim razie będzie współpracować. Jutro znowu tam pojedziesz i omówicie szczegółowo jej zachowanie podczas rozprawy oraz warunki, jakie musi spełnić.
— Nie wyraziłem się jasno? Rezygnuję. Chcesz to pojedź sam. — Powoli kieruję się w stronę wyjścia z garażu, uznając rozmowę za zakończoną.
— Już jesteś w to wplątany. Tobie nic się nie stanie, za mało znaczysz w tej sprawie. Turner żyje, bo posiada wiedzę, gdzie są dokumenty. Może mieć wspólnika i dowody dawno zostały zabrane albo działa sama i ktoś przypadkowo może je odnaleźć. Te informacje są cenniejsze niż jej życie. Nie my, to druga strona postanowi ją wyciągnąć, a wtedy wszystko przepadnie. Każdy chce, aby zaprowadziła go do tych zakichanych dokumentów. Wygra ten, kto jako pierwszy ją odbije. — Zatrzymuję się tuż przy drzwiach. — Jesteś mi to winien, Bennet.
— Masz obsesję na punkcie tej sprawy. Powinieneś odpuścić i zacząć żyć normalnie.
— Będę, gdy to wszystko dobiegnie końca. Informuj mnie na bieżąco. — Mężczyzna wymija mnie szybkim krokiem.
— Skąd pewność, że to zrobię? — Krzyczę, żeby do jego uszu dotarło moje pytanie, zanim opuści posesję.
Nie udziela mi jednak żadnej odpowiedzi. Jego sylwetka niknie w ciemności, a ja zostaję sam. Zdenerwowany i wrobiony przez niego w sprawę, której nikt o zdrowych zmysłach się nie podejmie.
Czytając historię Leal po raz kolejny stwierdzam, że system sądownictwa jest do bani. Osoby, które faktycznie są ofiarami, cierpią najbardziej, bo nikt nie chce im pomóc.
OdpowiedzUsuńCiekawe komu tak bardzo zależy na tym, by wyciągnąć Marise z więzienia. Podejrzewam że to mężczyzna z prologu zlecił adwokatowi wyciągnięcie Marisy. Ale od kogo była wiadomość i przede wszystkim ,co było napisane na kartce? Skoro pismo było nieczytelne, a Marisa zdołała je odczytać, to na myśl przyszedł mi Luke, ale to by znaczyło, że jest na wolności. A może to ktoś z jej znajomych napisał wiadomość? Dużo pytań, a mało odpowiedzi
Maggie
Dużo pytań, mało odpowiedzi - standardowy rozdział w moim wydaniu. XD
UsuńOwszem, Wymiar Sprawiedliwości słabo chroni ofiary. Wielu niewinnych trafia za kratki lub tych, którzy tylko działali w obronie własnej, a mordercy chodzą na wolności.
Na pewno nie jednej osobie zależy, by wreszcie opuściła więzienne mury.
Co do wiadomości - trochę cierpliwości, niedługo się dowiesz.
Dziękuję za opinię!
Pozdrawiam cieplutko,
Lex May