niedziela, 1 sierpnia 2021

Chapter 26

Wydarzenia z poprzedniego rozdziału przerwałam w najgorszym momencie, niczym w jakiejś telenoweli, ale tak miało być. Kto czekał na dalszą akcję? Rozdział dość krótki, ale dokończony i taki, jak chciałam. Ponownie sięgnęłam po "masochizm artystyczny" próbując opisać tę niebezpieczną jazdę. Miłego czytania!


Na twarz Hemmingsa wstępuje wściekłość. Do tej pory myślałam, że widziałam go już wkurzonego, ale się myliłam. Jego spojrzenie jest kompletnie puste, pozbawione jakiegokolwiek współczucia czy chociażby litości. Można się przejrzeć w tych oczach jak w lustrze, zobaczy się swoje idealne odbicie. Mocno przygryza dolną wargę, aż dostrzegam cieknącą z niej stróżkę krwi. Chłopak zdaje się tego nie czuć, oddalający się wrak Ashtona znacznie bardziej przykuwa jego uwagę.
— Przepuśćcie go. — Odzywa się niespodziewanie do słuchawki. — Sprawdźcie, co z Ashtonem.
Na te słowa srebrne Audi jadące za nami, przybliża się do chodnika, jak tylko jest to możliwe, żeby zrobić miejsce Nissanowi. Następnie zawraca z piskiem opon i gna w stronę rozbitego, żółtego Mitsubishi, pozostawiając "uliczną walkę" w naszych rękach.
Pędzimy coraz szybciej, jednak Skyline zdaje się nadrabiać dzielącą nas odległość. Droga jest prosta i pusta, na całe szczęście mało uczęszczana. W tym obszarze nikt nie parkuje samochodów, gdyż nie ma na nie miejsca. Problemem jest, że wyjeżdżamy już praktycznie z osiedla. Droga się rozszerza, budynki są oddalone od jezdni. Mimo tego Luke chce uniknąć zapełnionych ulic, dlatego wykonuje gwałtowny manewr w prawo przy najbliższej krzyżówce. Skyline bez problemu sobie z nim radzi i w następnej chwili czujemy uderzenie w tył pojazdu, potem kolejne. Jonathan próbuje tego samego podejścia, co z Ashtonem, jednak Luke w ostatniej chwili pokonuje następny zakręt w boczną uliczkę, unikając tym uderzenia.
— Będzie ciężko, chyba nie mam wyjścia… — Oznajmia blondyn, wymijając zaparkowane w tej części dzielnicy samochody. Na szczęście ten uliczny parking jest dość krótki.
Jonathan nawet na moment nie odpuszcza, jakby z desperacji postradał rozum. Ponownie wjeżdża w tylni zderzak Camaro. Luke postanawia udać się do bardziej ruchliwej części miasta, jakby tracąc już cierpliwość i nadzieję na pozbycie się tego balastu bez wciągania do akcji osób trzecich. Skyline zrównuje się z nami, wykorzystując brak pojazdów poruszających się po prawnym pasie jezdni. Z impetem uderza bokiem o wóz Hemmingsa, próbując zepchnąć nas z drogi na jakąkolwiek pojawiającą się po drodze przeszkodę w postaci auta zaparkowanego przed posesją, bramy czy grupy przechodniów, których Luke na pewno nie chce poturbować.
— Boję się. — Z każdym kolejnym uderzeniem mam wrażenie, że pojazd może się rozpaść. Towarzyszy temu również mój krzyk.
— Już wolałem jak byłaś pijana. Marudziłaś, ale przynajmniej nie wrzeszczałaś mi do ucha. — Próbuje głupawym komentarzem odwrócić moją uwagę, abym choć odrobinę się uspokoiła.
— A ja wolę, kiedy przynajmniej udajesz, że nie jesteś palantem. — Nie pozostaję dłużna.
Opanowanie w takiej sytuacji jest prawie niemożliwe. Nawet tak doświadczona w tych sprawach osoba, jak Luke ma z tym problem. Chłopak zdaje sobie jednak sprawę, że panika w niczym nie pomoże, a wręcz utrudni logiczne myślenie i prawidłową ocenę sytuacji. Kiedy ja się tego nauczę?
— Mam pewien pomysł. — Oświadcza z błyskiem w oku.
— Więc się pośpiesz, bo za niedługo może zostać z nas mokra plama!
Luke wyjeżdża na główną, najbardziej uczęszczaną drogę. Jest ona okupowana przez masę samochodów, które zamierza wykorzystać jako ostatnią deskę ratunku. Wymijamy zmierzające w tym samym kierunku pojazdy, a w ślad za nami podąża wrogi Skyline. Następnego posunięcia Hemmingsa chyba nikt się nie spodziewa. Ten wariat zmienia pas ruchu, aby jechać "pod prąd". Najwyraźniej jest bardziej zdesperowany od swojego brata.
— Oszalałeś?! Kompletnie ci odwaliło! — Nie kryję swojego przerażenia.
Niezrażony moją uwagą nadal kontynuuje szaloną jazdę. Nadjeżdżające z przeciwka samochody trąbią na nas i zjeżdżają nam z drogi. Zasłaniam oczy dłońmi, gdy wydaje się, że nastąpi zderzenie, jednak po chwili docierają do mnie kolejne sygnały dźwiękowe niezadowolonych kierowców, więc odsuwam ręce od twarzy. Przyłapuję się na wykonywaniu tej czynności kilkukrotnie. Jonathan ponownie się zbliża, żeby wykonać swój manewr. Robi podejście z lewej, lecz nie udaje mu się to, gdyż Luke ostro hamuje, pozwalając się wyprzedzić. Hemmings wykorzystuje okazję, aby podjechać do tylnego zderzaka Skyline’a i uderzyć go z boku, pod kątem, chcąc wybić go z równowagi. Auto traci panowanie oraz wykonuje pełen obrót wokół własnej osi, by w następnym momencie wpaść pod nadjeżdżającego, srebrnego Volkswagena Tiguana I, prowadzonego przez młodą kobietę. Jej pojazd wbija się w białego Nissana od strony pasażera, więc istnieje mała szansa, że kierowcy obu pojazdów ponieśli poważne obrażenia.
— Co z Ashtonem? — Blondyn kieruje pytanie do słuchawki.
Jak gdyby nic się nie stało, wraca na odpowiedni dla nas pas jezdni. Luke wsłuchuje się w dokładne instrukcje, które podaje mu ktoś po drugiej stronie urządzenia. Jego wyraz twarzy wydaje się nie zmieniać, nadal wygląda przerażająco.
— I jak? — Pytam roztrzęsiona.
— Źle. Zabrano go do szpitala w Euri Creek, ale nie mieli aktualnie wolnego chirurga na dyżurze, bo wykonują jakiś zabieg. Przetransportują go helikopterem ratowniczym do Woodstown. Zajmie się nim nasz dobry znajomy, już wie o całej sprawie i czeka na Ashtona.

***
Mija naprawdę sporo czasu, zanim docieramy w wyznaczone miejsce. Euri Creek leży daleko od Woodstwon, jednak udaje nam się wreszcie znaleźć na odpowiednim terenie. Specjalista przed wejściem na salę poinformował Mike’a, gdzie dokładnie odbywać się będzie operacja. Bez zbędnego ociągania, wymijamy pacjentów, personel czy też ludzi odwiedzających swoich chorych krewnych. Nie zwracamy uwagi na nikogo, gdyż żadna z tych osób nie jest kimś istotnym. Zlewają się w jedną, nic nieznaczącą masę. Droga do bloku operacyjnego jest dość łatwa. Trzeba iść cały czas prosto, po czym dwukrotnie skręcić w prawo.
Kiedy znajdujemy się wprost przed zamkniętymi drzwiami z grubego szkła, na plastikowych krzesłach poczekalni dostrzegamy dwie kobiety. Jedną z nich jest brunetka około czterdziestki o brązowych oczach, której loki sięgają do pasa, ubrana w granatowy, elegancki kombinezon i białe sandały na obcasie. Jest cała zapłakana, wypowiada jakiś potok zdań w nerwach, co chwilę przykładając chusteczkę do twarzy. To pewnie matka Ashtona. Druga z kobiet, której twarz okalają zmarszczki, wydaje się niewiele starsza od swej towarzyszki. Jej blond kosmyki są tak jasne, że można pomylić je z bielą. Są proste i sięgają kobiecie ledwo za ramiona. W jej zielonych, podobnych do Clifforda oczach widać głęboki smutek, a na twarzy maluje się współczucie. Przyodziana jest w prostą, pudrowo-różową sukienkę oraz około dziesięciocentymetrowe szpilki w podobnym odcieniu. Obie są pobladłe ze strachu, niemal zlewają się z bielą ściany, przy której ustawiono plastikowe, zielone krzesła z metalowymi nogami. Kiedy wreszcie nas dostrzegają, brunetka od razu wstaje i zmierza w naszą stronę. Jej obcasy stukają o wyłożoną kremowymi płytkami podłogę, wydając denerwujący odgłos rozchodzący się echem po korytarzu.
— Pani Irwin, ja… — Luke zaczyna, lecz nie jest mu dane dokończyć.
Gdy tylko kobieta zatrzymuje się przed blondynem, wymierza mu siarczysty policzek, tak mocny, że jego głowa odchyla się lekko w bok od impetu uderzenia. Zaskakujące, że ta drobna istotka ma w sobie takie pokłady energii. Chłopak przyjmuje na siebie cios rozzłoszczonej kobiety w spokoju. Przymyka oczy, bierze głęboki oddech oraz wypuszcza powietrze, po czym postanawia ponownie na nią spojrzeć. Ja, Mike i Aileen stoimy obok Hemmingsa jak wryci, nie mogąc wydobyć słowa.
— Kto cię tu wpuścił, potworze! Nie dość, że odebrałeś Hoodom dziecko i zabroniłeś kontaktów z drugim, podobnie jak z Michaelem i Ashtonem, to stwierdziłeś, że jeszcze ci mało? Teraz próbujesz zabrać mojego jedynego syna! Przyszedłeś tu, żeby napawać się moim nieszczęściem! — Wyrzuca z siebie potok słów. — Tobie i Jonathanowi widocznie nie wystarczyło wpędzenie do grobu własnych rodziców, prawda?! Lubisz niszczyć kolejne rodziny! Sprawia ci to przyjemność, gówniarzu?! Biedni Adam i Michelle, pewnie w grobach się przewracają, gdy widzą, co wyprawiacie, wy wybryki natury! Żałuję, że mój syn cię poznał! — Okłada pięściami klatkę piersiową blondyna.
— Spokojnie, Charlotte. — Przyjaciółka próbuje jakoś wpłynąć na panią Irwin.
— Nie uspokoję się! Na moim miejscu zachowywałabyś się tak samo! — Wymierza Hemmingsowi cios po raz ostatni. — Nie masz prawa tu przebywać, wynoś się i więcej nie kontaktuj z moim dzieckiem! Módl się, żeby przeżył, bo nie ręczę za siebie! Ochrona, niech go ktoś stąd wreszcie wyrzuci! — Ponownie zwraca się do "Mroku".
Luke najwyraźniej odpuszcza dalszą batalię z wściekłą matką Ashtona. Pomału się wycofuje, aż w końcu kieruje do wyjścia. Spoglądam na jego oddalającą się sylwetkę nie wiedząc, co właściwie robić. Rzucam spojrzenie na pozostałą dwójkę znajomych.
— Mikey, syneczku, wróć do domu, proszę. Ten degenerat jest niebezpieczny, może spotkać cię przy nim podobny los, co małego Ashtona. Nie przeżyję tego. — Przykłada dłonie do gładkich policzków rudowłosego chłopaka, spoglądając mu w oczy. — Ty też wróć do domu, Aileen. Twoi rodzice są w rozsypce po stracie Caluma, a ty odwracasz się do nich plecami. Z tamtym demonem nie czeka cię żadna przyszłość. Twoje miejsce jest przy rodzinie, która się o ciebie troszczy i martwi! — Zwraca się też do brunetki.
— Masz rację, mamo. — Mike chwyta kruche dłonie swej rodzicielki i odsuwa je od twarzy.
Odwraca się na pięcie ku jej niezadowoleniu. Rusza w kierunku Hemmingsa, podobnie jak Aileen. Podążam zaraz za nimi, słysząc głośny płacz blondynki oraz przeróżne niekulturalne epitety mające obrazić Luke’a. W pośpiechu opuszczamy szpital, zmierzając w stronę ich zaparkowanych wozów. Na miejscu zastajemy Hemmingsa palącego papierosa.
— Musiał ją wezwać, w końcu jest jego najbliższą rodziną… Moja matka niepotrzebnie się tu fatygowała… Nic nie tracimy, pan Arnold na pewno będzie nas informował na bieżąco o stanie Ashtona. — Oznajmia Mike.
— A kim on tak właściwie dla was jest? — Wtrącam.
— Przyjacielem rodziny Irwinów. — Aileen udziela odpowiedzi.
— Tym razem przegiął i to był jego ostatni błąd. — W końcu przemawia sam "Mrok". — Zakończę tę sprawę raz na zawsze. Już dawno temu powinienem to zrobić, ale byłem zbyt pobłażliwy.
— Teraz na pewno się ukryje w podziemiach, żeby przeczekać. Niby jak chcesz go dorwać? — Mike krzyżuje ręce na piersi.
— To już moje zmartwienie. Matka Ashtona miała rację, to co się z nim stało jest moją winą… Nie mogę ryzykować też waszego życia, lepiej wróćcie do domu, przy mnie nie jesteście bezpieczni. — Reakcja Hemmingsa zaskakuje nas wszystkich.
— Rodziny się nie zostawia, więc nie licz na to. Nie pozbędziesz się nas tak łatwo. Już dawno postanowiliśmy, że nie pozwolimy ci znowu wrócić na dno. Rodzina powinna trzymać się razem, choćby nie wiem, jak gówniane sprawy jeszcze na nas czekały… — Mike nie daje za wygraną.
— Skończ chrzanić głupoty, Hemmings, bo my nie mamy zamiaru odejść. Powiedz lepiej, jaki masz plan. — Brunetka zdaje się popierać stanowisko Clifforda.
— Nie wiecie, na co się piszecie, to nie są żarty. Już raz straciłem rodzinę, a sytuacja znów się powtarza. Jesteście wszystkim, co mam, do cholery! Nie mogę już dłużej ryzykować waszego życia. Zrobiło się zbyt niebezpiecznie. — Luke rozdeptuje kiepa na kostce brukowej.
— Wiemy i się nie boimy. To nasze życia i nasza sprawa, co z nimi zrobimy. — Ponownie Aileen udziela odpowiedzi. — Sam nie dasz sobie rady, potrzebujesz nas.
Ta scena przypomina mi jakiś film z mdłymi przemówieniami niemającymi znaczenia, ale w tym przypadku jest inaczej, wierzę w prawdziwość tych słów. Nie wątpię, że ci ludzie znaczą dla siebie wszystko. Ich więź jest mocna, jak u prawdziwej rodziny. Są w pełni oddani i lojalni. Ufają sobie bezgranicznie i niezależnie od trudności oraz poziomu zagrożenia, chcą razem iść przed siebie.
— Jest tylko jedna rzecz, którą Jonathan ceni bardziej niż własne życie. — Luke chyba przestaje namawiać pozostałych do rezygnacji, gdyż zdaje sobie sprawę, że to nie działa. — Renoma. Uwielbia popisywać się przed innymi, robić wokół siebie jak najwięcej szumu. Chce być postrzegany jako najlepszy organizator wyścigów. Zajął się ich organizacją, dla niego to sprawa honorowa. Nie może wystawić ścigaczy, bo szybko straci ich przychylność.
— Sam z siebie chyba nie zaplanuje teraz wyścigu, bo musi skontaktować się z tobą. — Dodaje Mike.
Luke wyjmuje swojego iPhone’a z kieszeni spodni, wybiera jakiś numer i ustawia głośnik. Po trzech sygnałach odzywa się męski głos.
— Hemmings, co się dzieje? Była tu bardzo wściekła ekipa Jonathana.
— Później ci wyjaśnię. Powiadom tego skurczybyka, że chcę się ścigać jak najszybciej. Najlepiej jeszcze dzisiaj. — Oświadcza blondyn.
— Jak każe tradycja, zwycięzca wyścigu wybiera trasę. Bez tego nie można go zorganizować. — Głos po drugiej stronie słuchawki zdaje się potwierdzać to, co wcześniej powiedział rudowłosy chłopak.
— Wyścig odbędzie się na Wzgórzu Śmierci, w miarę jak najszybciej. — Luke dokonuje wyboru, który niezbyt podoba się Aileen i Mike’owi, sądząc po ich przerażonych wyrazach twarzy.
— Jesteś pewien? Od dawna nikt się tam nie ścigał, ta trasa to pewna śmierć. — Sam rozmówca wydaje się nie podzielać wyboru "Mroku".
— Tak, impreza musi odbyć się tam. Jonathan nie może odmówić, więc niech szykuje się na porażkę. — Hemmings jest pewny swego.
— Nie spiesz się tak. Wyścig można zorganizować przynajmniej za tydzień. Wymiana opon u jego ludzi poszła szybko, ale sam Skyline jest w nieciekawym stanie. Właśnie stoi u mnie w warsztacie. — Mężczyzna trochę studzi zapał blondyna.
— Niech już będzie, jakoś ten maksymalnie tydzień opóźnienia wytrzymam. Odstaw wszelkie inne naprawy, żeby się wyrobić. — Nakazuje.
— Dobra, zaraz biorę się do roboty. — Deklaruje facet po drugiej stronie urządzenia.
— Tak na marginesie, możesz coś jeszcze dla mnie zrobić? — Luke wyskakuje z kolejną kwestią.

***
Przez następne dni otrzymujemy wieści, że operacja Asthona się powiodła, ale jest on w śpiączce. Lekarze nie wiedzą, kiedy i czy w ogóle się z niej wybudzi. To kolejny cios, jaki spada na ekipę "Mroku". Przez to atmosfera w willi zdaje się nie do wytrzymania. Jest tutaj teraz tak pusto, ponuro. Każdy z nas odczuwa brak tego aroganckiego gbura. Pozostali są markotni, mało rozmawiają, praktycznie w ogóle nie żartują. Sprawa z Sutherland Shire pozostaje zawieszona na czas pozbycia się zagrożenia w postaci Jonathana Hemmingsa.
Zaskakuje mnie bardzo propozycja Luke’a, żeby wybrać się razem na to całe Wzgórze Śmierci. Jest ono pełne niebezpiecznych zakrętów, które pokonujemy żółwim tempem. Blondyn najwyraźniej chce mieć pewność, że nie zacznę znowu panikować w samochodzie. A może sam obawia się tej trasy? Tego nie wiem, w każdym razie cieszy mnie fakt, iż nie wystawia moich nerwów na kolejną próbę. Wąska, nieutwardzona nawierzchnia pełna ostrych zakrętów. Co prawda powgniatana miejscami banda oddziela nas od ogromnej, stromej przepaści, jednak przy dużej prędkości nawet ona nie powstrzyma sportowego wozu przed runięciem w dół.
— Naprawdę chcesz się tutaj ścigać? To jak samobójstwo. — Pytam zaniepokojona kolejnymi przemierzanymi odcinkami tejże niebezpiecznej trasy.
— Muszę to zrobić. Dupek przegiął o jeden raz za dużo, nie mogę mu darować tego, co spotkało Ashtona. — Nie zamierza zmieniać zdania.
Cała trasa biegnie wokół góry, meta znajduje się na samym szczycie. Pierwszego, któremu uda się zjechać po tym stromym wzgórzu i przeżyć można nazwać zwycięzcą oraz prawdziwą legendą. Mike streścił mi wcześniej historię tego miejsca i nie jest ona zachęcająca. Nie jestem pewna czy komuś takiemu jak "Mrok" uda się ukończyć tę trasę. Wielu świetnych kierowców poświęciło życie, aby ją objechać, jednak polegli jeden za drugim.
— Życie ci niemiłe? — Kręcę głową z niedowierzaniem. — Nie pomożesz tym Ashtonowi. Ten wyścig nie sprawi, że on nagle się obudzi i zapuka do drzwi twojej willi.
— Wiem, ale przynajmniej wyrównam za niego rachunki. — Jest zdecydowany, nic nie przekona go do zmiany decyzji, nawet racjonalne argumenty.
Kiedy docieramy na szczyt, parkujemy na samym środku. Jest tu niewiele miejsca, sam piach oraz skały, nic poza tym. Podchodzę do krawędzi, żeby przyjrzeć się wszystkiemu z góry. Wzgórze Śmierci to najgorsza trasa pod względem wyścigów, jednak ma w sobie coś urzekającego — widok. Stąd jeszcze lepiej widać panoramę oddalonego Woodstown. Z dołu wydawało się, że ten obraz jest nieziemski, jednak to nic w porównaniu z tą perspektywą. Oddalone tereny zielone, drzewa, budynki i przejeżdżające samochody — wszystko to jest zauważalne, jednak takie odległe.
— Niezwykły… — Zachwyca mnie rozpościerający się przede mną krajobraz.
Siadam na jednym z kamieni przy samym brzegu wzgórza, Luke wybiera drugi, naprzeciwko mnie. Przyglądamy się oddalonemu Woodstown w milczeniu. Żadne z nas nie ma pojęcia, jak zacząć rozmowę. Spoglądam na niego kątem oka. Chłopak zdaje się zamknięty w swoich własnych myślach, kompletnie nieobecny.
— Chciałeś mi tylko pokazać tę trasę czy przyjechaliśmy tutaj w konkretnym celu? — Postanawiam wyrwać go z zamyślenia.
— Trochę się przewietrzyć, oderwać na chwilę od tej chorej sprawy w dobrym towarzystwie.
— Żadnej zgryźliwej uwagi? Jesteś chory czy co? — Nie umyka mojej uwadze brak kąśliwości.
— Tak ci ich brakuje? — Kąciki jego ust delikatnie drgają, jakby chciał się uśmiechnąć, ale w ostatniej chwili rezygnuje. — Właściwie to chcę dać ci jeszcze coś. — Wyciąga z kieszeni bordowej bluzy przedmiot, który nie do końca mnie zadowala.
— Co to ma być? — Przyglądam się wyciągniętej spluwie.
Nie odróżniam żadnej broni, ta wydaje się jakaś zwyczajna. Dość długa, czarna z grubszą lufą od pistoletu, którym trenowałam ostatnio, MCM Margolina, jednak jego celownik jest skrócony. Wydaje się prosty, równomierny, przerażający. Gdy biorę go do ręki, czuję, że jest również ciężki.
— To Desert Eagle, kaliber 9 mm. Jego magazynek mieści dziewięć nabojów, jednak w broni może znaleźć się też jeden więcej. Bezpiecznie się go nosi nawet z nabojem wprowadzonym do lufy. — Krótko opisuje śmiertelne narzędzie.
— Po co mi on?
— Nie zawsze będziemy w pobliżu. Lepiej, żebyś miała czym się bronić w razie czego. Po to jeździmy na strzelnicę, abyś mogła wreszcie spróbować z tym. — Wskazuje na podarek. — Pamiętaj, używaj go tylko w razie potrzeby. — Przestrzega mnie. — Zaraz pokażę ci, jak go odbezpieczyć i przeładować, a potem pokażesz, czego się nauczyłaś. Postrzelamy do tarcz, które przywiozłem. — On wcale nie żartuje.
Przełykam głośno ślinę, zmierzając za chłopakiem. Daje broń osobie, która nigdy w życiu nie powinna jej dostać. Do tej pory nie musiałam się tym przejmować, bo pozostali mnie chronili. Myślałam, że te nauki jazdy i strzelania mają tylko potwierdzić moją odwagę. Skoro Luke postanawia mi na tyle zaufać, żeby podarować tego gnata i powierzyć życie swoje oraz pozostałych to znaczy, że naprawdę mi ufa. To już koniec żartów, jakichś gangsterskich potyczek, a prawdziwa wojna.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz