poniedziałek, 4 grudnia 2023

Chapter 18

Hejka! Już pomału zmierzamy do końca tej historii. Czy ktokolwiek spodziewał się tego, co bohaterowie zastaną po powrocie? Liczę, że udało mi się kogoś zaskoczyć. Miłego czytania!


Cała droga do kryjówki niemiłosiernie mi się dłuży. Próbuję z telefonu Walkera dodzwonić się do pozostałych, ale z marnym skutkiem, co wywołuje we mnie coraz większy niepokój. Od Hemmingsa mogli nie chcieć odebrać, ale Parker oraz ja również jesteśmy ignorowani? Chcę wierzyć, iż to tylko głupi żart. Jednak nie jesteśmy już dziećmi, by bawić się w takie podchody…

Opuszczam pośpiesznie pojazd, gdy wjeżdżamy na posesję. Mijam samochód Aileen, który stoi zaparkowany nieopodal budynku. Nogi same prowadzą mnie w stronę drzwi z białego drewna. Otwieram je, a moim oczom ukazuje się ten sam widok — przedpokój z wieszakiem na kurtki. Niczego podejrzanego nie dostrzegam. Na haczykach wiszą te same ubrania, co przed naszym wyjazdem.

Od razu zmierzam w stronę schodów, prowadzących do piwnicy. Niemal zbiegam po stopniach, byle szybko znaleźć się na dole. Bez chwili wahania otwieram metalowe drzwi. Moim oczom ukazuje się dość nietypowy widok. Ashton siedzi na wózku, odwrócony do nas plecami, gdyż wpatruje się w postawiony przed sobą laptop. Po jego prawej stronie drzemkę najwyraźniej ucinają sobie Christian oraz Catia. Nawet nie podnoszą głów ze stołu, gdy wchodzimy do pomieszczenia. Natomiast z lewej strony mebla siedzą Aileen oraz Walker. Dziewczyna opiera głowę o jego ramię. Siedzą przy zgaszonych światłach. Niewielką jego ilość dostarcza wyświetlacz.

— Poważnie? Jechaliśmy tutaj jak szaleni, by okazało się, że robili sobie z nas jaja? — Zaciskam dłonie w pięści, zirytowana.

— Nie mogę włączyć światła. Chyba wywaliło korki. — Oświadcza Parker, przyciskając kilka razy włącznik.

Podchodzę bliżej Irwina, aż dostrzegam, co widnieje na ekranie urządzenia. Otwarta jest na nim biała karta z Worda, a na niej duży, czerwony napis "szach mat". Po chwili orientuję się, że nie jest to tekst wprowadzony do odpalonego programu, lecz narysowany na ekranie laptopa czerwoną substancją. Dotykam jej palcem, a wtedy wszystko staje się dla mnie oczywiste. To krew, jeszcze nie jest zaschnięta.

— Ashton! — Chwytam bruneta za ramię, po czym lekko nim potrząsam. — Co wy odwalacie?

Jednak nie doczekuję się żadnej odpowiedzi. To, co się dzieje, wystarcza zamiast słów. Głowa mężczyzny odchyla się do tyłu, zwisając ledwie na niewielkim kawałku skóry, który pozostaje wciąż przytwierdzony do tułowia. Cięcie musiało być tak silne, nie wiem, czym dokładnie zadane, że niemal oderwało mu całą głowę. Rana nie jest szarpana, wręcz przeciwnie, idealnie gładka.

Odsuwam się z krzykiem, wskazując ręką na martwego towarzysza, by pozostali zwrócili na niego uwagę. Łzy napływają mi do oczu, a serce niemal skacze do gardła. Nie jestem w stanie wypowiedzieć nawet słowa. Odsuwam się jak najdalej od ciała, aż moje plecy napotykają ścianę. Jestem w stanie tylko przyglądać się, co robi Parker wraz z Hemmingsem i Meyerem. Sprawdzają funkcje życiowe u pozostałych. Kręcą do siebie porozumiewawczo głowami.

— Nikt nie przeżył. — Oświadcza Parker.

— To jakaś pomyłka… — Prawda wciąż do mnie nie dociera. Nie chce przedrzeć się przez uszy, aż do najgłębszych zakamarków mojego mózgu. — To jakieś kukły, mówię wam! Ktoś musiał je podstawić, żeby nas nastraszyć! A może sami to zrobili, żartują sobie z nas. — Łapię się za głowę. — Tak, to ma sens… Wyłaźcie, przejrzałam was! Świetny dowcip, naprawdę!

— Turner, wystarczy… Oni naprawdę… — Hemmings podchodzi do mnie. Wyciąga rękę, którą zamierza położyć na mym ramieniu.

— Precz z łapami! — Odtrącam jego dłoń. — Oni nie mogą… — Jednak nie jestem w stanie dokończyć zdania, które więźnie mi w gardle.

Osuwam się na podłogę, a z moich ust wydobywa się jedynie szloch. Ukrywam twarz w dłoniach, nie mając zamiaru widzieć niczego więcej. Nie chcę takiej prawdy, nie akceptuję jej! Oni nie mogą umrzeć, nie pozwalam im. Wciąż są jeszcze młodzi, tyle życia przed nimi. Wszystko ma im zostać odebrane w jednej chwili? Dlaczego… Czyżby to moja wina? Zostawiłam ich tu samych myśląc, iż są bezpieczni. Myliłam się, a ta pomyłka kosztowała życie moich przyjaciół. Skąd jednak mogłam wiedzieć, że zostaną tu odnalezieni. Właściwie, w jaki sposób Matt ich namierzył?

— O cholera, musimy uciekać, już! — Dociera do mnie przytłumiony przez rozpacz głos Hemmingsa.— Turner, wstawaj!

Nie ogarniam, o co mu chodzi. Niechętnie odrywam dłonie od twarzy, a moim oczom ukazuje się czarne, niewielkie pudełko, stojące niedaleko nogi Walkera. Na małym liczniku dostrzegam szybko malejące cyfry. Aktualnie wskazuje pięćdziesiąt sekund i wciąż spada. O w mordę, to bomba…

— Słuchasz mnie?! Wstawaj, nie mamy czasu! — Blondyn pomaga mi zebrać się z podłogi.

— Nie możemy tego po prostu wynieść na podwórze? — Pytam, gdy Luke ciągnie mnie za sobą, w stronę wyjścia.

— Przyklejona do podłogi. Zostało zbyt mało czasu do wybuchu, nic już nie zrobimy. — Odpowiedzi udziela mi Meyer, biegnący tuż za nami.

Wybiegamy z budynku, mijając samochody. Nawet nie próbujemy do nich wsiadać, staramy się oddalić jak najbardziej od kryjówki, zanim nastąpi wybuch. Nie zwalniamy kroku, słysząc eksplozję. Chowamy się za najbliższym budynkiem, by nie oberwać ewentualnymi odłamkami.

Opadam na kolana, ciężko oddychając. Wychylam delikatnie głowę zza ściany po kilku minutach. Dostrzegam jedynie płonące zgliszcza budowli. Spory jej kawałek po prostu się odłamał, a jego pozostałości leżą po części w piwnicy, po części na podwórzu. Ogień trawi po kolei coraz większy obszar domu, aż zajmuje się nim cały obiekt. Przyglądamy się temu z szeroko otwartymi oczami.

— Zabiję skurwiela. — Syczy Luke przez zaciśnięte zęby.

— Jesteś teraz zdenerwowany, więc uznam to za majaczenie. — Wtrąca Parker. — Jego należy…

— Aresztować? — Hemmings wchodzi mu w słowo. — Nie rozśmieszaj mnie! Widziałeś, co zrobił!

— Nie masz pewności, że to on. — Parker nie traci opanowania.

— A kto inny? Obudź się, do cholery! "Cross" pokazuje tym jedynie, że może zgnoić nas w każdej chwili. — Blondyn rusza przed siebie.

— Stój, natychmiast! — Ethan wydaje mu polecenie, celując do niego z pistoletu. — Nie pozwolę ci tego zrobić…

— Więc mnie zabij! — Zatrzymuje się. — No dalej, jeśli ty nie masz jaj, żeby strzelić, ja na pewno się nie zawaham, gdy dorwę tego gnoja. — Podchodzi bliżej. Stoi teraz niebezpiecznie blisko emerytowanego funkcjonariusza. Lufa pistoletu opiera się teraz o klatkę piersiową Hemmingsa. — Jesteś śmieszny. Zasłaniasz się jakimiś przepisami, udając dobrego glinę, a tak naprawdę chronisz Bailey’a. Już nie wiem, który z was jest gorszy. Dobrze wiesz, że ten złamas zasługuje na śmierć, tyle ci odebrał, a mimo wszystko idziesz w zaparte. — Prycha. — Nie dogadamy się nawet i za sto lat. Strzelaj albo spadaj. Marnujesz mój czas.

Na czole Parkera zaczyna pojawiać się ogromna żyła. Dotąd spokojna, kamienna twarz zmienia wyraz na zirytowaną. Uwaga Luke’a trafia chyba w jego czuły punkt. Mężczyzna mocniej ściska broń, a palec wskazujący coraz bardziej przyciska spust. Mierzy blondyna gniewnym wzrokiem.

— Przestańcie już, proszę! — Zabieram głos. — Zabicie Hemmingsa nic ci nie da! Powinniście teraz zacząć współpracować, a nie rozchodzić przez różnice poglądowe. — Podnoszę się ociężale z ziemi. — Jeżeli teraz pozwolicie się skłócić, to przegramy na pewno. Luke zbyt dobrze zna "Crossa", wie, jak działa. Meyer również, ale ci nie zaufa, jeśli zastrzelisz jego towarzysza. — Kładę rękę na dłoni Parkera, którą ściska spluwę. — Może tego nie zauważyliście, ale jeszcze nie przegraliśmy. Jeżeli teraz się pokłócimy i rozdzielimy, zamiast współpracować to staniemy się łatwym celem. Kwestie dalszych losów Matta możecie omówić, gdy już dobierzemy mu się do tyłka.

— Dziewczyna mówi z sensem. Wciąż posiadamy dowody, a także dwie osoby, które długo współpracowały z "Crossem". Wszyscy mamy swoje powody, by go nienawidzić i chcieć jego śmierci, nawet ty, Parker. Moje podejście się zmieniło pewnie ze względu na zbyt długie pracowanie dla Bailey’a, bo mniej cenię już ludzkie życie niż kiedyś. Mało mnie obchodzi, co się z nim stanie, byle zapłacił za wszystko. Posadzenie go za kratki nie będzie proste, a jeśli wyjdzie to kolejni niewinni ludzie przypłacą życiem, gdy mu coś odwali. Sprzątnięcie palanta wydaje się lepszym rozwiązaniem, ale musimy być w tej kwestii zgodni. Możemy zacząć działać nawet zaraz, w końcu Matt myśli, że jesteście teraz psychicznie rozwaleni na kilka ładnych tygodni. Jednak muszę wiedzieć, iż nie strzelisz mi w plecy, gdy będę próbował go zabić. — Pierwszy raz głos zabiera Meyer.

Przyznaję, że jego wypowiedź mnie zaskakuje. Nie tyle jej treść, a poparcie mojego stanowiska. Jedyne zrozumienie okazane zostaje przez wroga, zamiast sojusznika. Sama mam ochotę strzelić mu w plecy, gdy usłyszę twierdzącą odpowiedź na pytanie, które ciśnie mi się na usta. W końcu nigdy nie zaufam temu kolesiowi, jeżeli jest sprawcą.

— Jeśli mamy współpracować, odpowiedz mi na jedno pytanie. Dwadzieścia lat temu Railey zamordował naszego przyjaciela. Czy to ty mu wtedy pomagałeś? — Ledwie udaje mi się wykrztusić to pytanie.

— Owszem. — Krótko, zwięźle i na temat.

Mamy się dogadać z kolesiem, który również odpowiada za śmierć Mike’a… Tego, który pociągnął za spust chcieliśmy się pozbyć, a jego pomocnik stoi teraz przede mną… Współpraca z nimi może okazać się ciężka. Luke nie wygląda na zaskoczonego. Najwyraźniej o tym wie, a mimo to działa razem z Meyerem… Skoro jemu się udało, też muszę spróbować, choć nie gwarantuję sukcesu.

— Nie musisz odpowiadać od razu. Musimy znaleźć nową kryjówkę, ochłonąć, a potem podjąć decyzję, co dalej robimy. — Delikatnie ściskam dłoń Parkera, po czym kieruję ją w dół. W końcu chowa spluwę. Łapię głęboki oddech. — Dobra, zbierajmy się, ktoś zapewne wezwał już policję.

 

***

W pomieszczeniu palą się zaledwie dwie świece. Panujący półmrok jak najbardziej mi odpowiada. Mogę się w nim zatopić, ukryć przed otaczającym światem i rozpaczać nad losem utraconych przyjaciół. Siedzę na lekko zniszczonej kanapie z aksamitnego, błękitnego obicia. Nie jestem tu sama. Gdyby nie obecne okoliczności, nawet przez myśl by mi nie przeszło, aby postawić go w roli pocieszyciela. Luke nie musi nic mówić, odzywa się tylko w razie potrzeby, żeby mnie nie dobijać. Choć sam również przeżywa tę tragedię, pomaga podnieść moją osóbkę na duchu.

— To ja ponoszę winę. — Powtarzam te słowa od kilku godzin niczym mantrę, zalewając się łzami.

— Przestań, nie zrobiłaś nic złego.

— Jak to nie? Od razu postanowiłam, że Chris, Catia i Ashton mają zostać w kryjówce. A potem wysłałam do nich jeszcze Aileen oraz Walkera. Sama mogłam tam wrócić. Ja powinnam była zginąć, a nie oni… — Szlocham.

— Nie mogłaś tego przewidzieć. Wybrałaś najlepszą z dostępnych opcji, bo chciałaś ich chronić.

— A powinnam… Tak się zafiksowałam na punkcie zagrożenia z twojej strony, że głównego wroga odsunęłam na dalszy plan. — Nie akceptuję jego stanowiska.

— Nie jesteś żadną wróżką, żeby przewidywać, co się za kilka godzin stanie…

Wiem, że ma rację, ale nadal sądzę, iż mogłam zrobić więcej… jakoś ich ocalić. Tymczasem jestem słaba i głupia. Błądzę jak dziecko we mgle, a "Cross" perfidnie to wykorzystuje. Zadaje dotkliwe ciosy wtedy, kiedy najmniej się ich spodziewam. Znowu giną przeze mnie ludzie, do tego tak bliscy… Już nigdy więcej nie usłyszę ich marudzenia ani nie zobaczę, jak się uśmiechają. Nie zawsze byliśmy zgodni, miałam do nich ogromny żal, ale nie życzyłam im śmierci. Mimo wszystko tylko oni mi na tym świecie pozostali, a teraz znowu nie mam nic. Jestem sama, jak po utracie rodziców. Nie mam już siły, by ponownie się pozbierać i zacząć od nowa, poznać innych ludzi. Na pewno ich również by mi odebrał…

— Nawet nie mogliśmy zabrać ich ze sobą. Zasługują na godny pogrzeb, a nie gnicie pod gruzami. — Łkam. Wciąż nie potrafię się uspokoić.

Nagle następuje coś nieoczekiwanego. Luke łapie mnie za podbródek, a jego twarz znajduje się niebezpiecznie blisko mojej. Delikatne, miękkie wargi blondyna przywierają do moich. Wstrzymuję oddech, zaskoczona. Już dawno nie czułam stali kolczyka z jego wargi na moich ustach. Pocałunek jest krótki i delikatny, jakby badawczy. Hemmings chce chyba wiedzieć czy nie zostanie za chwilę spoliczkowany. Nie mam jednak zamiaru go uderzyć, tylko odwzajemniam pocałunek. Na ten moment mu nie wybaczam, lecz teraz jestem kompletnie rozbita i łaknę czyjejś bliskości, a on jest pod ręką. Wszystkie żale oraz troski znikają, jakby za sprawą czarodziejskiej różdżki. Jestem tylko ja i on.

— Czemu to zrobiłeś? — Zadaję pytanie, gdy kończymy wykonywać tę kojącą czynność i odsuwamy od siebie.

Luke wpatruje się we mnie swymi błękitnymi oczyma. Wydaje mi się, że lód w spojrzeniu mężczyzny topnieje, a jego miejsce ponownie zajmuje wzburzone morze, tak jak dawniej. Kładzie mi dłonie na policzkach, a kciukami delikatnie ściera z nich łzy.

— Bo to skuteczna metoda, żeby cię uciszyć.

— Dupek. — Parskam. — Wciąż potrafisz mnie zirytować w nieodpowiednim momencie.

— Czyżby? Raczej w idealnym, bo przestałaś się obwiniać i płakać, a skupiłaś na tym, by mnie zrugać. Zadziałało. — Kąciki jego ust delikatnie unoszą się ku górze.

— Nie myśl, że to cokolwiek zmienia. — Opieram głowę o jego klatkę piersiową. — Poczucie winy nie zniknie tak łatwo, podobnie jak mój żal do ciebie.

— Rozumiem. Jakoś mnie to nie dziwi. Jednak nie użyłaś słowa nigdy, a to już coś.

Nawet nie wiem, co na to odpowiedzieć. Z jednej strony ma rację, bo nie powiedziałam tego słowa. Wybaczenie jest jednak bardzo trudną sztuką, która niewielu ludziom się udaje. Poza tym, nie poszło nam o jakąś zepsutą zabawkę, tylko o coś znacznie poważniejszego. Czy daje mu to jakąś nadzieję na naprawę relacji? Bardzo mnie skrzywdził i zdaje sobie z tego sprawę, a mimo to chwyta się braku jednego słowa, niczym koła ratunkowego. Pojawiły się niedawno świeże rany, a wraz z nimi rośnie poczucie winy, które zakiełkowało wiele lat temu, po utracie bliskich, niewinnych ludzi oraz żal po zdradzie. Wysuwają się one na pierwszy plan, przyćmiewając ewentualne nadzieje Hemmingsa.

— Dzięki… — Wypowiadam po chwili.

— Za co?

— Za to, że teraz tu jesteś, nie odszedłeś i mimo przeżycia tej samej tragedii, próbujesz jakoś podnieść mnie na duchu. — Te słowa nie przychodzą mi z łatwością.

— Zawsze do usług. Wiem, jak to jest tracić bliskich. Odebrano mi ich szybko i znienacka. Ważne w takich chwilach jest czyjeś wsparcie, a żadnemu z nas nikt już nie pozostał. Przynajmniej tyle mogę dla ciebie zrobić, jakoś pocieszyć.

— Przyznaję, nie sądziłam, że jesteś do tego zdolny. W końcu sprawiasz wrażenie obojętnego na los innych. A zwłaszcza teraz…

— Pozory mylą.

Chcę jeszcze raz zapomnieć, choćby na chwilę. Skoro to jedyna działająca na ten moment metoda, nie mam wyboru. Nim zdążę się rozmyślić, ponownie złączam nasze usta w pocałunku. Z każdą kolejną chwilą stają się coraz bardziej zachłanne, jak lata temu. Język Hemmingsa wślizguje się przez wargi, w poszukiwaniu mojego. Gdy już się odnajdują, rozpoczynają zwariowany taniec, jakby stęsknione po długiej rozłące. Smak jego ust, figlarny język i dotyk Luke’a — tego mi brakowało, chociaż ciężko to przyznać nawet przed samą sobą. Niestety, tę chwilę przerywa czyjeś chrząknięcie.

— Przeszkadzam wam? — W progu pomieszczenia stoi Parker.

— Nie. — Momentalnie odsuwam się od blondyna.

— Trochę. — Oświadcza Hemmings z wyrzutem.

— Coś się stało? — Próbuję nakierować rozmowę na właściwe tory.

— Meyer zakończył przygotowania do naszego planu, więc pozostaje tylko wcielić go w życie. — Oznajmia.

— Czyli skończyłeś już ze swoim psim podejściem i pozwolisz nam pozbyć się tego złamasa? — Luke najwyraźniej nie może się powstrzymać od złośliwości.

— Jutro zaczynamy, lepiej się wyśpijcie. — Rzuca na odchodne, gdy opuszcza pomieszczenie.

Meyer chciał zrealizować plan pod warunkiem, że Parker nie będzie próbował go powstrzymać. Czyżby emerytowany funkcjonariusz zmienił zdanie? A może znalazł sposób, by dogadać się z Joshem i postawić na swoim? Tego dowiemy się następnego dnia. Choć z nerwów pewnie nie zmrużę oka.

— Dobra, to ja już się będę zmywał. Jestem w pokoju obok, w razie czego wołaj. — Blondyn podnosi się z kanapy.

— Nie. — Chwytam go za rękę. — Proszę, zostań ze mną. Potrzebuję cię… — Ciężko wypowiedzieć to na głos. Z trudem przechodzą mi te słowa przez gardło.

Zaskoczenie maluje się na twarzy Luke’a. Stoi chwilę i przygląda mi się uważnie. W głowie pewnie przewija mu się pełno myśli. Rozważa wszystkie za oraz przeciw. Ten moment wydaje się trwać wiecznie, aż w końcu odpowiada.

— Dobrze.



2 komentarze:

  1. Jejku to okrutne co przeżyli ludzie z bazy. Brak mi słów. Byłam w takim szoku jak przeczytałam, co im się przytrafiło. Przeczuwałam że stało się coś złego, ale kurde. Cross nie oszczędzi nikogo i będzie zabijał kolejnych, by jego wrogowie cierpieli jeszcze bardziej. Chce ich złamać najbardziej jak się. Co za podły stwór. Człowiekiem nie można go nazwać.
    Cieszy mnie chwila bliskości pomiędzy Marisa a Lukiem. Lubię ich dwoje i zawsze z niecierpliwością czekam na ich chwile bliskości. Szkoda tylko że wydarzyły się w takim momencie. Oboje strasznie cierpią. Stracili wszystkich bliskich, zostali tylko oni dwoje.

    Maggie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, życie ludzkie nie ma dla Bailey'a i jego ludzi żadnego znaczenia. To przykre, co spotkało przyjaciół bohaterów, których chcieli ochronić.
      Taaa, podobno "tragedie łączą ludzi", ale tajemnice bardziej ich jednak podzieliły lata temu. Mimo wszystko pozostałych dwóch kolesi nie znają tak dobrze, jak siebie nawzajem i oboje mogą dzielić się "bólem" po takiej utracie.
      Dziękuję za opinię!
      Pozdrawiam cieplutko,
      Lex May

      Usuń